„I’m sick and tired of being sick and tired”

Co za beznadziejny dzień, cały czas mam uczucie że nic mi nie wychodzi, jest mi coraz gorzej i nie ma kto mnie pocieszyć. Jestem twardy i nie potrzebuję pociechy. Walczę z samym sobą, tłumię bunt i wmawiam sobie, że wszystko jest w porządku.

Ad astra!!

Moje życie jednak jest do bani i nic tego nie zmieni.

„Hej, kamyczku….”

Moje marudzenie oczywiście też nic nie zmieni, nie powinienem pisać tej notki i w ogóle byłbym teraz w stanie skasować bloga, gdybym nie był sobą.

„Bo życie na Ziemi to jedno wielkie…….”

Adekwatny soundtrack

Kiedy obudziłem się dziś rano, Podświadomy Głąb [wyjaśnienie: patrz gdzieś w archiwum ;>] nucił sobie „Expendable Youth” Slayera. Idealny podkład do obmyślania wyprawy do Garwolina do Wojskowej Komendy Uzupełnień.

Do zabrania: karabin maszynowy, dynamit, parę granatów……….

Imprezka ;)

Dobra, napiszę coś o ostatniej niedzieli…

TO się nazywa impreza w stylu Jezucha. Cvn pyta mnie czy nie żałuję – wolne żarty! ;) Trzy osoby siedzące przy świeczce i słuchające muzyki – czy może być coś lepszego? ;) No dobra, dwie osoby słuchające muzyki przy świecach, ale ta druga osoba musi być bardzo konkretna [tu powinno być wciśnięte użalanie się nad sobą, ale już mi się nie chce ;P]

Wpis sponsorował LP „South of Heaven” Slayer – to ściema z tym, że przy Slayerze łatwiej wygrać w Literaki ;P

Trzeba się dzielić!

Udałem się wczoraj na ostatni etap zalicznia WF (w grupie turystycznej), gdzieś w las za Otwockiem ;) W pociągu podsłuchiwałem z nudów toczącą się nieopodal rozmowę, chociaż to był raczej monolog (jak stwierdziła główna „dyskutantka” do kogoś przez telefon – „a rozmawiamy, to znaczy ja gadam, a oni słuchają”). Dziewczyna opowiadała niestworzone historie ;) Między innymi to, że pracuje jako opiekunka do dziecka u pewnej „rodziny z zasadami”. Matka tego biedaka napakowała mu zajęć na cały tydzień (śpiewające przedszkole, prywatne zajęcia z muzyki, jakaś szkółka plastyczna i jeszcze wiele) – bo to rozwijające… No i wpaja mu zasady, jak ta z tytułu: „trzeba się dzielić!”. Ale dzieciak jest sprytny – on tą zasadę zinterpretował w stylu „idź do sklepu, kup coś i się ze mną podziel” :) I tak oto doszliśmy do celu:

Degeneracja dogmatyzmu

W tym przypadku dogmatem jest, że „trzeba się dzielić”. To jest typowy dogmat, ponieważ jest to odgórnie narzucona święta i niezłamywalna zasada, która nie wyjaśnia dlaczego ma niby być słuszna. Człowiek jest istotą przekorną i jeśli nie zrozumie dlaczego jakaś zasada jest słuszna, będzie się starał naginać ją na wszelkie możliwe sposoby. W historii religii jest cała masa przykładów – właściwie każdy religijny dogmat uległ podobnej degeneracji. Większość z nich miała na początku jakiś cel, ale z czasem ten cel został zapomniany, został tylko dogmat że tak trzeba [patrz: rytualizm] i zaczęły wokół niego narastać warstwy interpretacyjnego bełkotu, co jakiś czas rozbijane z furią przez fundamentalistów. Przykład: chusty w islamie. Wczoraj na Planete był program, w którym pewna dziennikarka próbowała się dowiedzieć dlaczego te chusty są takie ważne. Okazało się, że to właśnie taki typowy przykład zdegenrowanego dogmatu. Koran nawet nie wspomina o chustach, zwyczaj ten pojawił się paręset lat po śmierci Mahometa, zaś zajadłość fundamentalistów wynika z kompletnie abstrakcyjno-kosmicznej interpretacji zupełnie innego zapisu [coś w rodzaju tego, że z żonami Proroka można rozmawiać tylko zza przepierzenia – co było spowodowane tym, że chętnych do rozmowy było po prostu cholernie dużo].

Żyjemy w świecie dogmatów

Mamy pełno dogmatów religijnych (tradycyjny mechanizm represji, że tak powiem). Ostatnio pojawiły się nowe – wraz z nastaniem nowych religii, takich jak Nauka i Kapitalizm ;) Mamy też pełno dogmatów kulturalnych, jak ten że „trzeba się dzielić”. Nie trzeba. Można, zazwyczaj należy i warto się dzielić, zaś wiedza o tym powinna przyjść z doświadczeniem, albo z wyjaśnieniem dlaczego. Dogmaty mają na celu powstrzymanie nas przed myśleniem i bardzo słusznie że tamten dzieciak się buntuje. Widać że myśli, kwestionuje i podważa dogmaty :) Oby tak dalej.

BTW1: u mnie w domu były trzy głodomory [ja plus dwóch braci]. Rodzina nie była na tyle liczna, żeby wytworzyło się prawo dżunglii i u nas zawsze panowało coś w rodzaju demokracji przy stole – wszystko było (i ciągle bywa) pedantycznie dzielone na N porcji i każdy dostawał po równo ;) W końcu, rzecz jasna, uległo to rozluźnieniu, a kiedy zacząłem mieć własne pieniądze, mogłem wreszcie mieć coś wyłącznie swojego i z nikim się tym nie dzielić. Co to była za ulga… ;) [ale komputer i tak nie jest wyłącznie mój, buuuuu]

BTW2: tak, jestem jadowicie antykościelny i trochę mniej jadowicie antyreligijny. Na tej samej wycieczce wyjaśniałem pewnemu kolesiowi (chociaż normalnie nie staram się podejmować dyskusji tego typu), że Kościół to zbrodnicza organizacja, która już dawno powinna była zostać osądzona w Norymberdze. Chyba mu zabiłem klina, bo w końcu jak zaczął szukać argumentów to już nie znalazł ;)

Dziś podpisałem…

…swoją pierwszą umowę o pracę :] Jest ładna i zaraz ją oprawię w ramki i powieszę na ścianie ;) No dobra, nie taka ładna (prawnik co się zna na składzie tekstu? bah!), ale ważna. No, wiadomo.

Wtajemniczeni wiedzą, że to nie jest moja pierwsza praca, więc pewnie się dziwią, że pierwsza umowa – no właśnie, pluję sobie w brodę teraz że nie chciało mi się przypilnować szefa-frąsuza – miałbym dwa lata więcej ciężkiej artylerii pt. „doświadczenie zawodowe”. Ech, głupi byłem (i pewnie głupi jestem). Ale teraz wkraczam na światłą ścieżkę kariery, hum hum ;>

I biorąc pod uwagę zasadę „powodzenie-w-miłości * powodzenie-w-pracy == constans” pewnie będę bogaty jak świnia.

PS: to jeszcze nie jest finalny stan przeprowadzki. Właściwie jeszcze nic nie zrobiłem, ale nie mogę przecież w nieskończoność dodawać „ostatnich” notek na blog.pl ;) Ech, i znów muszę wytężyć swój antyzmysł pseudoestetyczny…