Po drobnym falstarcie (związanym z powodem napisania wczorajszego wpisu) trafiłem na badania mające określić, czy nadaję się do pracy programisty.
Najpierw to, co mnie szczególnie przyprawiało o dreszcze: okulista. Ostatnim razem trafiłem do jakiejś młodej siksy, która pretensjonalnym tonem, kategorycznie twierdziła, że muszę nosić okulary (ale może pamięć mi to wyolbrzymiła) i zamurowała mnie tekstem „ja wiem lepiej”, kiedy stwierdziłem, że nie zauważyłem, żeby mi się pogarszało, a ponadto mi to nie przeszkadza. Tym razem było inaczej. Płeć okulistki była ta sama, ale wiek z przeciwległego końca skali. I zamiast apodyktycznej gorliwości — zwyczajna rutyna. Coś tam pomarudziła, że jednak sporą tę wadę mam, że jednak powinienem nosić okulary, ale nie jest tragicznie i ostatecznie żadnego wrażenia nie zrobiłem. Chyba nawet mój żarcik, że przecież jeszcze widzę nadjeżdżający autobus, więc nie ma co się martwić, nie wywołał reakcji… Generalnie z okulistami jest tak, że oni się upierają, że powinienem nosić okulary, a ja się upieram, że nie ma powodu (przynajmniej tak by było gdyby próbka była reprezentatywna). A tu nawet tego nie było…
Ale ale.
Było tam takie urządzenie do badania wzroku. Wyglądało trochę nienowo, więc być może jest to standard wyposażenia gabinetów na całym świecie, ale ja rzadko trafiam do lekarzy (z różnych, różnych powodów… nie trafiam), więc to dla mnie nowość. Pokazuje się tam taki obrazek w różnym stopniu rozmyty. Na obrazku chyba był domek… Chyba, bo zamiast koncentrować się na obrazku, mogłem tylko myśleć „WOW! Jaka fajna zabawka! Jak to działa!?”. A także czy to będzie miało jakiś wpływ na wyniki…
Inżynier pozostanie inżynierem także u lekarza.
Kiedy już prawie całkowicie oślepłem od tego badania wzroku, przyszła kolej poczekać na internistę. W międzyczasie recepcjonistka przygotowała mi trochę grubszy plik papierów, z wypełnionymi rubryczkami, a wręczywszy go podała także jakieś „gazetki”, w trosce o moje zdrowie psychiczne (istotnie, nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności skończyłem byłem rano czytać książkę, a do biblioteki mógłbym pójść dopiero wieczorem, gdyby nie to, że w środy jest krócej otwarta, więc byłem potencjalnie skazany na swoją inwencję). Widocznie nie słyszała, że inteligentni ludzie nigdy się nie nudzą. Nie wiem czemu spodziewałem się czegoś w rodzaju „Przekroju”, „Newsweeka”, ewentualnie od biedy „Focusa”, ale ku mojemu rozczarowaniu „gazetki” te okazały się być o motoryzacji. Totalnie pudło (totalnie).
I tak oto padłem ofiarą stereotypów.
Oddałem więc bezużyteczne „gazetki” sąsiadowi (chyba bardziej mu przypadły do gustu) i zacząłem się tępo gapić w plik papierów, który przygotowała recepcjonistka. Najpierw się przekonałem, że lekarze jednak rzeczywiście mają koszmarne pismo. Nawet lekarki. I nawet takie, które prawdopodobnie mogą pamiętać czasy, kiedy w szkołach były lekcje kaligrafii. Czy to nie rozczarowujące? Nie wiem co tam właściwie było, udało mi się tylko rozszyfrować „astygmatyzm”, „krótkowzroczny” (wszystko to już wiedziałem wcześniej), a także, co naj-najważniejsze, kluczowe, krytyczne i elementarnie istotne, „zdolny”.
Hura!
Kiedy już się nasyciłem astygmatyzmem i krótkowzrocznością, zacząłem pedantycznie układać papiery, żeby były równo i elegancko i wtedy właśnie rzuciło mi się w oczy, że coś jest nie tak. Wygląda na to, że pani recepcjonistka przepisując PESEL zrobiła ze mnie dziewczynkę (jeśli dobrze pamiętam, parzyste końcówki są męskie, nieparzyste zaś żeńskie, a ta była zdecydowanie nieparzysta, podczas gdy normalnie mam parzystą), a to chyba daje podstawy do przypuszczenia, że jednak coś jakby się nie zgadza. Przy najbliższej okazji zgłosiłem błąd w wyniku czego przekonałem się, że nie tylko ja miewam problemy z (nad)interpretacją pewnych rzeczy. Ściśle rzecz biorąc, panią recepcjonistkę zgubiło zamaszyste pismo pani kadrowej w pracy. Znajdujące się nad numerem PESEL moje imię posiada jedną literę ‚y’, której ogonek wyglądał jakby ktoś skreślił pierwsze zero numeru, oraz jedną literę ‚f’, której dolna część wyglądała jakby ktoś dopisał na końcu jedynkę…
Wobec tych faktów chyba nie mogę jej winić.
U internisty (internistki, zasadniczo ściśle rzecz biorąc) zaś poczułem się trochę dumnie (w pierwszej chwili omskł mi się paluszek i napisałem „dymnie”) rodzynkowato mogąc zaznaczyć na karcie wywiadu, że jestem niepalący i nawet nie były palący. Z drugiej strony czułem się trochę nieswojo zaznaczając cały czas „nie”, ale w końcu alergie mnie uratowały. Nie potrafiłem powiedzieć ile ważę, bo to jest zmienne, niestety ostatnio raczej wzwyż. Dowiedziałem się, że mam tętno prawidłowe i od razu poczułem się lepiej. I to by było na tyle, jeśli chodzi o przychodnię.
Pod wieczór natomiast miałem się udać do dentysty (dentystki, zasadniczo ściśle rzecz biorąc) na przegląd… Przegląd filmów grozy, chciałoby się rzec, ale okazało się że nie jest jakoś szczególnie katastrofalnie. Nie znam się na filmach grozy, ale beznamiętna mina pani dentystki, która nie uciekła z krzykiem, coś jednak chyba znaczy…
PS.: Jestem trochę rozczarowany, że nie dostałem skierowania do neurologa… Gdyby tak chociaż do psychiatry…