O godzinę bardziej…

To znów ta pora roku. Trochę jestem spóźniony ze swoją tradycyjną tyradą, ale miałem swoje powody. Jednym z nich była [właśnie] zmiana czasu.

Tym razem mam o tyle świeżą perspektywę, że to pierwsza taka okazja, kiedy jestem stuprocentowo na etacie. Tak więc mogę sobie z bolesną dokładnością przebadać organoleptycznie na czym polegają te rzekome oszczędności.

Główna obserwacja: wszystko robimy teraz o godzinę później niż zwykle; efekt jest taki, że zegar biologiczny podpowiada mi, że jestem o godzinę bardziej zmęczony. Super!

Kim jest Jezuch?

Wczoraj przyszła jakaś tajemnicza, miękka paczuszka z napisami w obcym języku (z Kalifornii, po angielsku, z koszulką w środku). Dzisiaj za to (cóż za świetna synchronizacja!) jeszcze bardziej tajemnicza koperta z napisami w obcym języku – oraz z podejrzanymi symbolami (ta z kolei zawierała list z podziękowaniami i nalepkę „Proud Member” od Electronic Frontier Foundation).

Jeszcze parę takich i pewnie zaczną na poczcie podejrzewać, że jestem członkiem jakiejś siatki szpiegowskiej… ;)

PS.: Amerykanie wysłali list – na adres w mieście JÛzefÛw…

Z życia firmy prim

Pracownicy w Firmie mają karty magnetyczne, które służą do przechodzenia przez bramki przed wejściem (czy też wejściami) oraz przez drzwi we wnętrzu (czy też wnętrzach). Dane z bramek trafiają do systemu PiW (Przyjścia i Wyjścia), potocznie znanego „piwo”, który śledzi i monitoruje „czas pracy”, co jest dobre i złe zarazem (jak wszystko, zresztą). Na szczęście liczą się tylko bramki we/wyjściowe (I/O?), co jest miłe dla programistów, i to nie tych, którzy ten system pisali.

W okolicy, gdzie gnieżdżą się programiści, panuje anarchia. Drzwi są zawsze otwarte, co stymuluje swobodny przepływ programistów z jednego pokoju programistów do drugiego pokoju programistów. Niedawno jednak drzwi zaczęły się zamykać (tak, same; wiece, te urządzenia na sprężyny, a nie magia). To zarządca Budynku Obok postanowił ukrócić anarchię programistów. Programiści jednak są Polakami i przekorę wyssali z mlekiem matek, więc wykorzystali niewielki nadmiar krzeseł (dla gości, jak mniemam) i drzwi już się nie zamykają (co więcej, ktoś zauważył, że dawniej drzwi były jednak zamykane na noc, a ostatnio już nie są…). Oprócz tego, dodając do listy cech programistów bezczelność, wystosowali prośbę, za pośrednictwem recepcjonistki pilnującej najważniejszej z bramek, o kołki do przytrzymywania drzwi. Recepcjonistka jednak wróciła z odpowiedzią, że kołków nie dostaniemy, bo tu jest kontrola dostępu i nie wolno.

Na szczęście pasożytniczy Dział, który póki co nie przynosi zysku, ale jest oczkiem w głowie Prezesa i Zarządu, rozrasta się tak agresywnie, że analitycy przywędrowali do naszego pokoju zanim my mogliśmy zostać wyrzuceni i się trochę kisimy (ach, jakaż to była okazja do zagrywek poczuciem winy!), ale za to analitycy przynieśli ze sobą kołki do drzwi i anarchia kwitnie nadal. [Za to nowe nabytki wspomnianego Działu generują takie zapachy z kuchni, tej zmniejszonej o połowę, że ygh…]


Specjalistka ds Relacji Pracowniczych nie jest jakoś szczególnie lubiana w Firmie. Być może dlatego, że ma dość szczególny przywilej odpowiadania bezpośrednio przed Prezesem. Specjalistka ds Relacji Pracowniczych, zwana potocznie „Giwerą”, od nazwiska, które ma dwa człony i z których żaden nie brzmi po polsku, czasem przychodzi, a właściwie skrada się, rozgląda się ostrożnie po pokoju częściowo stojąc w drzwiach a częściowo się w nich kryjąc, po czym dostrzegłszy ofiarę podchodzi ukradkiem próbując przyjąć postawę mówiącą „przychodzę w imieniu Władzy, Prawa i Prezesa!” i dostarcza do podpisania jakiś dokument typu „regulamin pracy” czy „zakres obowiązków”. Podobno jest to sposób znalezienia jakiegokolwiek uzasadnienia swojej egzystencji.

Niemniej odnoszę wrażenie, że współpracownicy jednak zachowali resztki człowieczeństwa i oprócz pobłażliwej niechęci odczuwają też coś w rodzaju współczucia dla Specjalistki ds Relacji Pracowniczych…


I ciągle jest jeszcze coś, o czym próbuję sobie przypomnieć i pewnie mi się przypomni zaraz po wysłaniu tej notki, argh…

Dym

Od tego pamiętnego dnia (alias „noworoczne emocje”) nie przepadam za zapachem dymu. Ale nadal lubię zapach mokrego dymu — kojarzy mi się z zimowymi ogniskami. Jakoś dobrze się kojarzy.

Wczoraj taki był. Ale nie dziś. Dziś dym snuje się po ziemi i pętla w Falenicy była jakby żywcem wzięta ze środka rewolucji przemysłowej (taka okolica…). Niefajnie. Niefajny był też moment kiedy mi zaleciało przez okno akurat wtedy, kiedy w niezbyt dużym oddaleniu rozległy się syreny straży pożarnej. Tym razem jednak okazało się, że to znów komin zza płotu dmucha w okna.

Tutaj dym snuje się na wysokości try-i-pół piętra…

Z życia Firmy

Niedawno się dowiedziałem, że Firmie kiedyś istniał Zespół QA (Quality Assurance); implikacją tego „kiedyś” jest oczywiście to, że mamy więcej roboty (ktoś mógłby rzec, że przecież możemy od razu zrobić dobrze). Współpracownicy wyjaśnili mi co się stało z Zespołem QA: „Jeden został zwolniony, drugi odszedł, a trzeci umarł”.


W filmie „Arizona Junior” jest taka scena: główny bohater zostaje porządnym obywatelem i znajduje sobie pracę (na miarę swojego statusu społecznego). Odbierając pierwszą wypłatę zerka na czek i tak jakby go zamurowuje, na co obleśna pani w kasie mówi (mniej więcej) „ładny kawałek sobie państwo zabrało, co?”.

Skończyła mi się umowa „na okres próbny” i przyszedł czas na umowę stałą. Poprzednia umowa była o dzieło, ponadto daliśmy sobie spokój z takimi detalami jak ZUS (czy co to tam było). [Ach, z opłatą na ZUS mam świetną anegdotę, ale może innym razem] Ponadto podpisując nową umowę, oczywiście na trochę większą sumę niż wcześniej, wycyganiłem wyrównanie za tydzień wynikający z tego, że wypłaty dostawałem za miesiąc X, podczas gdy zacząłem pracować tydzień przed pierwszym z tych, za które była wypłata.

Przychodzi przelew. Mniej więcej na taką samą kwotę jak trzy poprzednie. Coś im się pomieszało w tej księgowości? A gdzie podwyżka? A gdzie wyrównanie? A to ZUS właśnie (czy co to tam było)…


Wysokość w hierarchii dziobania w Firmie ma bezpośrednie przełożenie na wysokość punktu siedzenia. Na samym dole jest recepcja; na samej górze jest Prezes. A nad prezesem jest kawiarenka.

My zaś jesteśmy nawet nie w Gmachu, tylko w budynku obok, aczkolwiek nie na parterze, tylko na pierwszym piętrze (hura!). Że planowane jest przesiedlenie nas w bardziej adekwatne miejsce, czyli z dala od dotnetowców, a bliżej władz Działu, a co najważniejsze – bliżej Prezesa (i wyżej!), po raz pierwszy dowiedziałem się już pierwszego tygodnia. Wtedy miało to nastąpić „za jakieś dwa tygodnie”. Jasne i oczywiste jest, że nic takiego się nie stało. Ostatnio jednak pewien nowy Dział, który póki co przynosi same straty, ale jest oczkiem w oku Prezesa i Zarządu (a jednak zesłany do Budynku Obok), się dynamicznie i agresywnie rozrasta, do tego stopnia, że trzeba było kuchnię zmniejszyć o połowę, a nas wypędzić bliżej Prezesa. Współpracownikom to się jednak niezbyt podoba i pół dnia poświęcili na sformułowanie Odezwy (która ostatecznie składała się z jednego zdania). Nic z tego. Jesteśmy skazani na bycie bliżej Prezesa.

Jeszcze tylko brakuje nowych komputerów, które są obiecywane również od kilku miesięcy…


Podczas jednego z nieformalnych spotkań z Nadkierownikiem (polegających na tym, że Nadkierownik udaje się na długą i niebezpieczną wyprawę do Budynku Obok, żeby sobie poplotkować) został nieformalnie ustalony charakter naszych stanowisk. Nadkierownik nieopatrznie stwierdził, że jest realistą, na co Kierownik dodał, że jest optymistą, zaś Kolega jest pesymistą. Siłą rzeczy musiałem uzupełnić, że ja z kolei jestem nihilistą. I od tamtej chwili wszyscy wiedzą na czym stoimy.

Severed Fifth

Niejaki Jono Bacon, jeden z prominentnych działaczy okołolinuksowych, udziela się także w muzyce, a swój najnowszy projekt nazwał Severed Fifth. Ma to być eksperyment w obalaniu establishmentu poprzez zniesienie dyktatu wytwórni muzycznych i udostępnienie twórczości na licencji Creative Commons. Należy popierać!

Co jest równie ciekawe, to „oficjalna” lista inspiracji: Metallica, Cannibal Corpse, Slayer, Pantera, Decapitated i Hatebreed – a najkonkretniej obecność na tej liście jednego naszego rodzimego zespołu. Tak oto dożyliśmy czasów, w których zachodni muzycy inspirują się polskimi, a nie tylko odwrotnie :) Pojawiające się od jakiegoś czasu „sneak peaki” (oficjalna premiera debiutu dopiero za dwa dni) sugerują, że może nie będzie to coś wybitnie nowatorskiego, ale z pewnością będzie czego posłuchać!

Czy pamiętasz…

Tak mi się pomyślało, że może powinienem każdy wpis zaczynać od „tak mi się pomyślało”. To by pokazało, że jestem homo rzeczywiście sapiens; dziewczyny by za mną szalały i w końcu bym położył łapę na tej fortunie bogacza z Nigerii. I byłbym na obraz i podobieństwo Yanceya.

Idąc na autobus zobaczyłem starszego pana na rowerze, który zatrzymał się prewencyjnie przed kałużą, żeby uniknąć potencjalnego ochlapania przez samochód. I tak mi się pomyślało… [Sceneria za plecami się zmienia, światło słoneczne przygasa, twarz nabiera ostrzejszych rysów] Jakie ten starszy pan pamięta czasy? Prawie na pewno nie było tam wtedy asfaltu (załóżmy, że mieszkał wtedy w tym samym miejscu), ochlapujących samochodów było dużo mniej i tak dalej… No i totalny surrealizm: może nawet pamięta Hitlera. Czy świat mojej starości będzie radykalnie różny od świata mojej młodości?

Hmmm…

„Tak, pamiętam czasy, kiedy samochody jeździły po ziemi”, odpowiadam na pytania [czysto hipotetycznych] wnuków. „Tak, pamiętam czasy, kiedy komputery miały tylko gigabajty pamięci”. Albo: „Tak, pamiętam czasy, kiedy Britney Spears była młoda i podobno piękna… Co? Jak to nie wiecie kto to Britney Spears?!”

Myślę, że lepiej będzie jak poczekam te sto lat i wtedy zobaczę.

Kubźgin

Tak sobie pomyślałem… Trochę w związku z mnogością S-kich, ale nie tylko. Ludzi jest coraz więcej, a czy nazwisk przybywa w tym samym tempie? Kiedyś w swojej miejscowości można było się przedstawić, powiedzmy, „S-ki” i było w zasadzie jednoznacznie wiadomo kto zacz. Przypuszczalnie w każdej wsi był jakiś Kowalski (i/lub Kowalczyk), jeden Młynarski i tak dalej. Dzisiaj mieszkam kilka przecznic od jakiejś zupełnie mi nieznajomej S-kiej (wcześniej mieszkaliśmy z innymi, również nieznajomymi, przez górkę). Może powinniśmy zacząć tworzyć nowe nazwiska, żeby zmniejszyć prawdopodobieństwo konfliktów?

Hmm, i cóż mi pierwsze przyszło do głowy? Kubźgin.

Tak. Od dzisiaj możecie mi mówić Ajgruf Kubźgin. (Imion też jest jakby za mało, w moim niezbyt liczącym się przekonaniu.)