Pe-es

Parascriptum: z okazji mojej pierwszej rocznicy w Firmie, która upłynęła przedwczoraj, zamówiłem sobie pierwszy urlop (nie licząc tego krótkiego zdrowotnego po wyrywaniu zębów). Myślę, że najwyższy k#*&% czas.

Słuchowcy mają lepiej

Pamiętam jak pod koniec podstawówki nowa nauczycielka angielskiego chciała nas wypróbować. Brała różne osoby do tablicy i ćwiczyła literowanie: mając ciąg liter – po angielsku, czyli na opak – należało napisać słowo, w które te litery się układały (w drugą stronę być może też, ale to nie takie zabawne).

Kiedy przyszła moja kolej, zupełnie niechcący i zupełnie od niechcenia ją „pokonałem” (w pewnym sensie, bo to nie była żadna walka). Kiedy stwierdziła, że bez trudu rozprawiam się z zadaniami, które były na „normalnym” poziomie, tj. prawie za szybko dla „normalnego” ucznia, zaczęła z każdym kolejnym słowem przyspieszać tempo. Elegancko spisałem je wszystkie, na końcu będąc jakąś sekundę czy dwie do tyłu, ale jednak. Przypuszczam, że była pod wrażeniem.

A zrobiłem to tak: wyłączyłem intelekt. Spisywałem z pamięci słuchowej.

Nie śmiem twierdzić, że mam słuch absolutny – aby w miarę bezbłędnie odtworzyć utwór z pamięci potrzebuję jednak kilka przesłuchań, żaden ze mnie Mozart. Ale słuch niewątpliwie u mnie dominuje i dzisiaj oglądając wiadomości sobie uświadomiłem jeszcze jedną rzecz, którą mi to dramatycznie ułatwia: ortografia.

Po raz kolejny ktoś wymyślił, że należy „uprościć” i „ujednolicić” ortografię języka polskiego (pokazali też, że uczniowie, potencjalnie najbardziej bezpośrednio zainteresowani, nie są jednak zainteresowani, co jedna z uczennic wyjaśniła tak: „taki jest ten język i taki jego urok”). Za dawnych czasów byłem znany z tego, że moja średnia ocena z dyktand na „polaku” była w okolicach 1,5. I kiedyś, nie wiem nawet kiedy, to się zmieniło i stałem się niezachwianym stróżem poprawnej ortografii, a stało się to nagle. Kiedy się nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że zastosowałem tę samą metodę co przy owym literowaniu: wyłączyłem intelekt. Przestałem przejmować się regułami i wkuwać na pamięć co gdzie i jak. Zamiast tego każdemu wariantowi każdej z problematycznych głosek nadałem inne brzmienie [co zresztą, z tego co wiem, jest zgodnie z historią języka – to tylko my dzisiaj, barbarzyńcy, uważamy, że to są te same dźwięki].

Tak więc w mojej głowie „lód” i „lud” brzmią inaczej. Podobnie jak „żaba” i „rzaba” (to drugie oczywiście nie istnieje, ale to mój ulubiony przykład). I nie pamiętam już kiedy ostatni raz miałem problem z ortografią.

Słuchowcy mają lepiej… Ale tylko do czasu odwiedzin muzeum malarstwa.

Gotowana żaba a sprawa polska

W łykęd pojawiła się kwestia pewnej pani reklamującej pewną partię polityczną [do której skrótu nazwy aż się prosi dodać jeszcze jedno ‚S’]. Nie wiem o co chodziło, zasłyszałem tylko „oskarżenia”, że to zwykła wynajęta aktorka. I odpowiedź tejże pani na zarzuty – pojawienie się na konwencji partii wygłoszenie kilku sloganów. W rodzaju: „rząd obiecywał poprawę, ale nie widzę, żeby było lepiej” (lub w ten deseń).

Ponieważ jestem hiperinteligentny, od razu skojarzył mi się Efekt Gotowanej Żaby.

Efekt polega na tym, że jeśli się wrzuci żabę do gorącej wody, to ucieknie; ale jeśli się ją wsadzi to chłodnej wody, którą się będzie stopniowo podgrzewać, to żaba się w końcu spokojnie da ugotować.

To, że pierwsza lepsza osoba nie widzi żadnej poprawy, nie oznacza absolutnie nic. Indukcja temporalna. Ziarnko do ziarnka. Każdego dnia niezauważalna zmiana, po roku nadal niezauważalna. Trzeba zerknąć wstecz o rok, pięć, dziesięć, żeby zauważyć, że coś się zmieniło.

Innymi słowy: nie kupuję tego argumentu.

Spam of the week

Ten przyszedł do mamy.

<cyt>
Zwycięzca uwagę,

To jest poinformować, że zostały przyznane
suma 500,000.00 dolary Wielka państwa w tym roku nagrodę moc piłkę.

Nasze strony: [...]
Twoja Winning Ticket numery to: 6 7 31 40 56 (38)
Zwycięskie Data: 5/16/2009

Podaj swoje dane osobowe s dla roszczeń,

Imię
Kraj
Adres
Osobiste kontakty telefonu
seks
Zawód

Musisz kontakt moc piłka departamentu.
</cyt>

Automatyczne tłumaczenia już mieliśmy… ale to już jest mistrzostwo świata. Dodatkowe punkty dla tego, kto odgadnie co to za „moc piłka” ;)

„Lepiej być tchórzem niż normalnym człowiekiem”

Toczyła się rozmowa, w której różni członkowie Zespołu, głównie ci nowi, opowiadali o różnych swoich mniej lub bardziej traumatycznych przeżyciach zawodowych (zawody zawodowe? (zawody na zawody zawodowe??)). W pewnym momencie, sprowokowany stwierdzeniem Kierownika, że porzucanie trudnej i stresującej pracy to tchórzostwo, Kolega Nowszy (geek-ekstrawertyk), który właśnie do nas uciekł z poprzedniej roboty, w której spędził niespełna miesiąc, odparł, że woli być tchórzem niż normalnym człowiekiem.

Wcale właściwie nie jest pewne, że tak powiedział, bo tuż za naszym oknem robotnicy walili młotem pneumatycznym (a my gadaliśmy przy otwartym oknie…), ale właśnie tak to wszyscy usłyszeli, a miliony nerdów nie mogą się mylić, jak to się [nie] mówi. I jak to bywa w pokoju wypełnionym nerdami (tym razem już sztuk sześć!), przez kolejne kilka minut wałkowaliśmy tę hipotezę, że lepiej być tchórzem niż normalnym człowiekiem.

Niestety popsułem trochę zabawę spostrzeżeniem, że przecież normalny człowiek jest psychicznym wrakiem, storturowanym i zdezelowanym przez stres ścigania się z innymi szczurami – i dodałem przy tym, że zawsze głosiłem z dumą, że jestem nienormalny.

Bo co to jest norma? Norma to szarość, niewyróżnianie się. I sądząc po popularności portalu deviantART nie jestem jedynym dewiantem myślącym w ten sposób.

A co do Kolegi Nowszego, należy się pod-anegdota pod podtytułem: „W pracy w Google”.

Z pewnych powodów, których nie ma sensu zgłębiać, nie mogłem dzisiaj pójść w swojej zwyczajnej koszuli i musiałem pójść szpanować koszulką z logo Google Summer of Code 2008. Wszyscy zdawali się albo nie zauważać, ignorować, lekceważyć, albo taktownie nic nie mówili, albo tylko tak mi się tylko zdawało, że ktoś powinien coś zauważyć. Tymczasem przychodzi Kolega Nowszy, trochę robi zamieszania (jak przystało na ekstrawertyka, który nie może po prostu wejść i usiąść do pracy), i nagle wykrzykuje z żywą urazą w głosie:

– Skąd masz koszulkę Google??!

Odparłem z lekceważącą dumą, że zapracowałem. Kierownik zaś, który zazwyczaj uprawia kunktatorstwo wagi ciężkiej i najwyraźniej nie ma nic lepszego do roboty niż nas zagadywać, dodał:

– Na nim [znaczy na mnie – przyp. J.] wygląda lepiej. Bardziej inteligentnie.

No ba!

PPPPPPPPP do Parlamentu Europejskiego!

Trwająca właśnie kampania wyborcza do PE przypomniała mi, że przecież swego czasu założyłem własną partię: PPPPPPPPP. Najwyższy czas ją odkurzyć i wystartować po chwałę! [lub chałę]

Jeszcze nie mamy nowych materiałów propagandowych, ale wygrzebałem ulotkę reklamową naszego pisma – jeszcze z czasów sprzed dodania „Postępowej” do nazwy partii. Psze pństwa, oto przedstawiam:

Polską Powszechną Postępową Partię Przyjaciół Punktu Przecięcia Przekątnych Prostokąta

Zwyciężymy!!

Matura z tańca / wspomnienie

Wczoraj w Pewnym Serwisie Informacyjnym zżymali się trochę z tych, co się zżymali z „matury z tańca”, znaczy się z matury w szkole tańca i wcale nie „z”, tylko z teorii. Jak dla mnie pytanie przykładowe było trudne, ale to typowa pamięciówka, więc nie moja działka. Za to wypowiadająca się maturzystka (czy też jakoś w okolicach) – ślicna jak z obrazka, jak to się mówi.

W mojej klasie w liceum też była taka jedna, co pewnie mogłaby zdawać taki przedmiot na maturze. Chodziła na zajęcia tańca i często się tym chwaliła (albo też zwyczajnie opowiadała, nie pamiętam jej jako nadętej czy coś). Najładniejsza w klasie – przynajmniej w moich nie wiadomo jak bardzo wypaczonych oczach – przy czym uroda w tych moich nie wiadomo jak bardzo wypaczonych oczach obejmuje nie tylko wygląd fizyczny, ale także sposób, hm, bycia (jak można się domyślić po niedawnym wpisie, ekstrawertycy, czy raczej: ekstrawertyczki, nie mają u mnie wielkich szans; zakładając, że komuś by na tym zależało).

Gdzieś pomiędzy trzecią a czwartą klasą wyszła za mąż i nigdy więcej jej nie widziano.

Pewnego razu (zanim wyszła za mąż, ma się rozumieć) podczas powrotu z klasowej wycieczki, pociągiem, zaszyłem się instynktownie w możliwie pustym przedziale – szczegółów nie pamiętam, bo całe wspomnienie się kręci wokół tego, że ona przyszła do tego mojego odludnego przedziału i zaprosiła mnie do swojego, dzielonego z paroma innymi dziewczynami. Przypuszczam, że były (one wszystkie) bardzo zdesperowane. Przedział był zaciemniony i panowała w nim jakaś taka mistyczno-intymna atmosfera. Nie pamiętam czy był tak jeszcze ktoś mojej płci. Chyba nie. Nadal wszystkie wspomnienia kręcą się wokół jednego zdarzenia: rozmowa (w której, jak przypuszczam, uczestniczyłem wyłącznie duchem) zeszła „niespodziewanie” na tematy damsko-męskie (ale to nie były dzisiejsze czasu – żadnego werbalnego hard-porno), skumulowane w pytaniu skierowanym bezpośrednio i niedwuznacznie do mnie: „kto jest Twoim ideałem dziewczyny”?

Zrobiłem tylko minę godną Mony Lisy, wbiłem wzrok w podłogę i nie powiedziałem, że, wówczas przynajmniej, to ona była moim ideałem dziewczyny.

Na tym wspomnienie się urywa.

Taaaaaaak, to były czasy. Taaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaak.

Komunikat dla buraka z parteru

Drogi buraku z parteru,

Czy zdajesz sobie sprawę, drogi buraku z parteru, że poziom buractwa jest wprost proporcjonalny do głośności, z jaką się puszcza hyp-hop (albo, w sumie, cokolwiek innego) o siódmej rano? Dla Ciebie, drogi buraku z parteru, poziom ten oceniam na „pół osiedla”, czyli może nie dramatycznie wysoki, ale i tak parokrotnie przekraczający dopuszczalne normy.

Z pozdrowieniami,

IKS, ten gbur dwaipół piętra wyżej.

[Hyp-hop pozostaje dla mnie nieodgadnioną zagadką. Podobno istnieją jakieś wartościowe odmiany, ale nawet przyjmując takie wątpliwe założenie, preferencje w tym względzie buraka z parteru się z nimi nie pokrywają. Zawsze mi się wydaje, że puszcza w kółko to samo, a przynajmniej ciągle ten sam zestaw, ale nie wiadomo w jakim stopniu to dlatego, że te „utfory” rzeczywiście są wszystkie takie same, a w jakim dlatego, że tylko brzmią dokładnie tak samo. We wszystkich jest godne ucznia szkoły specjalnej dukanie jakiejś prostackiej rymowanki do prymitywnego „beatu”. Nic z tego nie rozumiem…]

Dam zarobić paru dresom

Do roboty jeżdżę autobusem, do którego wsiadam na pętli, a gdzie jak gdzie, ale na pętli autobusy powinny być punktualne. Spóźniające się autobusy są jawnie i oczywiście złą rzeczą a niespóźniające się są jawnie i oczywiście dobrą rzeczą.

Wygląda jednak na to, że jeden z kierowców linii wożącej mnie do miejsca odbywania pokuty kapitalizmu wziął to sobie bardzo do serca. Bardzo. Próbuję sobie wyobrazić rozumowanie będące logiczną konkluzją powyższego i które, prawdopodobnie, zaświtało w głowie tegoż kierowcy i, prawdopodobnie, napełniło go niepomierną dumą ze swojego błyskotliwego konceptu: mianowicie, ponieważ niespóźniające się autobusy są jawnie i oczywiście dobre, im mniejsze spóźnienie, tym lepiej. Dlaczego jednak spóźnienie musi być liczbą nieujemną? Są przecież znane ludzkości liczby mniejsze niż zero – dlaczego nie wkroczyć na ten jakże ekscytujący grunt operacyjny? Powiedzmy, minus dwie minuty! No to jazda!

Tymczasem Jezuch, będący właśnie jakieś 50 metrów od pętli, po raz kolejny w ciągu ostatniego miesiąca klnie pod wąsem i zerka na zegarek, potwierdzając tym samym, że ma jeszcze całe dwie teoretyczne minuty zapasu (co przy kilkunastominutowym spacerze do autobusu nie jest byle czym), które jednak nie przechodzą w praktykę dzięki genialnemu kierowcy.

Doceniam zwykle wybitnych ludzi odkrywających nowe obszary poznania (niekoniecznie Poznania), ale niektórzy z nich czasem proszą się o wizytę gromadki wesołych dresów.