Najmniej produktywny dzień

Szkoda, że nikt mi nie powiedział, że ten dzisiejszy, pierwszy pozegarowozmianowy roboczy dzień, jest rzekomo oficjalnie uznany za najmniej produktywny w roku. Bo odwaliłem dzisiaj spory kawałek dobrej roboty. Niech to szlag.

Różnica jest taka, że teraz wstaję z łóżka kiedy jest bardziej jasno, a z pracy wychodzę kiedy jest bardziej ciemno – Ja.

I gdzie ta oszczędność? Z drugiej strony to właściwie powinno być odwrotnie, bo to czas zimowy jest właśnie bliższy słonecznemu. Chociaż, z trzeciej strony, jeśli się weźmie poprawkę na przesunięcie względem centralnego południka naszej strefy czasowej, może należałoby na stałe przestawić się na czas letni. Albo nawet przenieść do innej strefy czasowej, nawet jeśli uczyni to nas bliższymi Rosji niż Europy.

To naprawdę fascynujące, że dzisiaj ta farsa jest tak mocno zakorzeniona, biorąc pod uwagę z jakimi oporami została po raz pierwszy przyjęta podczas pierwszej wojny światowej i z jaką ulgą uczestniczące kraje się zaraz po niej z tego wycofały…

W biurze, dziś

„Kiedy nic nie działa, jest źle, ale kiedy wszystko działa, jest jeszcze gorzej.” [Np. poprawiasz, poprawiasz, walisz z rozpaczą młotkiem, żeby zaczęło działać, a tu nagle BAM! i okazuje się, że nie ma już wymówki, żeby NIE zająć się dokumentacją.]


Kolega Nowszy: Oj, nie idź jeszcze do domu…

Ja: A bo co!

Kolega Nowszy: Bo w domu czeka Cię samotność, smutek, <cośtam, cośtam/>, i komputer…

Ja: Radziłeś sobie nieźle dopóki nie powiedziałeś „komputer”.

Bałwan jestem

Szedłem do autobusu pod wiatr. Prawie całe prawie trzy kilometry. Wiatr niósł ze sobą śnieg z deszczem, który się sukcesywnie odkładał na mojej piersi, tak że pod koniec marszruty wyglądałem jak bałwan.

Wyszedłem z domu 20 minut wcześniej niż dzień przed. Trochę to był przypadek a trochę rozum. Dojechałem tylko 13 minut wcześniej niż dzień przed. 7 minut straty na kataklizm to rewelacyjny wynik, chociaż trasa jest relatywnie krótka. Pomimo to, po forsownym marszu bałwaniarskim, autobusu na pętli nie zastałem. Zajechał zaraz potem, chociaż powinien już czekać od dawna. Czyli jednak jakieś znamiona kataklizmu to miało.

„Pogoda tylko dla twardzieli”, pomyślałem przedzierając się przez żaby do pracy (już z autobusu), w oczywistym przekonaniu, że to ja jestem tym twardzielem. Tylko dla Orłów. Nie takie to rzeczy się przeżyło, kiedy mieszkaliśmy nad Łachą. Było na przykład kompletnie ciemno. I błoto po kostki (i jezioro po lewej). Reszta mniej więcej taka sama. I ten widok jak u Poego: światełko w oddali, niosące obietnicę i nadzieję, migające w rytm zasłaniających je gałęzi kołyszących się na zimnym wichrze (niosącym wodno-lodową breję). Niezapomniane wrażenia.

I kiedy już doszedłem do budynku Firmy, byłem… szczęśliwy! Taki ze mnie bałwan. Albo twardziel.

[Pisałem wczoraj, umieszczam dziś, bo kataklizm jednak był i wyłączył spory kawał warszawskiej sieci energetycznej. U nas prądu nie było tylko dwie godziny, ale Ynternetofcy, a raczej operator nadrzędny, trafili gorzej.]