Przegląd

Pół roku minęło.

Poszedłem więc do dentystki, do której wybierałem się od miesiąca, akurat w odpowiednim momencie, żeby przy okazji zobaczyć jakich zniszczeń dokonały święta.

Dentystka: Wszystko w porządku (na razie).

Jezuch (w myślach): czas na kandyzowanego ananasa i orzeszki w miodzie!

Taki jestem niewdzięcznik. (Albo odwrotnie: sam się proszę, żeby zostać źródłem jej przychodów.)

[Macie szczęście, że to nie, za przeproszeniem, przegląd minionego roku. Znajcie moją dobroć. Aczkolwiek… mógłbym wybrać jakieś ważne pozycje z tych 27, które widnieją pod „2009” w mojej kolekcji emetrujek/oggvorbisów. Taki Rootwater albo Slayer albo Katatonia… Ach, przepraszam, miało tego nie być. Znajcie moją przewrotność.]

Świąteczne szaleństwo

– Lepiej się zastanów nad listą zakupów, i pamiętaj, że mam na koncie tylko 1200 zł. – Ja do Decydentki.


Wyliczanka: w taką pogodę jak dziś, czekałem przed przejściem przez ulicę ekstra-cierpliwie aż wszystko przejedzie, ponieważ chociaż…

  1. ostrożniej jeżdżą kierowcy, ja chodzę
  2. dwa razy ostrożniej, ponieważ
  3. trzy razy mnie ufam kierowcom.

[Kiedy piszę „szaleństwo”, piszę to dosłownie.]

Dobrodziejstwa PiWa

Przychodzę do pracy i macham kartą nad czytnikiem, który pika aprobująco i otwiera bramkę. Bramka zaś leci z jęzorem do systemu komputerowego postkarżyć się, że przyszedłem. System ten nazywa się PiW. Przyjścia i Wyjścia. Potocznie zwany „PiWo”.

W każdym miesiącu jest określona ilość godzin do odbębnienia (prezesi wolą mówić „wypracowania”) i System pilnuje tego jak kapo w obozie koncentracyjnym. Nie ma wcześniejszego wychodzenia w piątek, nie ma szacowania, czy się przepracowało mniej więcej ile trzeba metodą „pi razy drzwi” i na czuja. Wszystko jest w bazie danych. Może nie jest to szczególnie sprawiedliwe, ale na pewno jest uczciwe. Poza tym, w przeciwieństwie do obozu koncentracyjnego, godziny te są rozliczane tylko raz w miesiącu: pod jego koniec (wtedy też przepadają wszelkie nadgodziny, których się nie spieniężyło jeszcze przed ich wystąpieniem). Pomiędzy początkiem a końcem – hulaj dusza, żeby tylko być nad kreską powyżej miesiąca i zachowywać jakieś pozory przyzwoitości (podobno jest wymóg minimum czterech godzin dziennie; podobno). Jest też jeszcze „darmowe” 20 minut przerwy obiadowej wypełniające nieusprawiedliwioną nieobecność pomiędzy dwoma bytnościami (nawet jeśli się wyszło o drugiej w nocy, po gorączkowym naprawianiu czegoś, i wróciło grubo po południu na kolejny dzień pracy, tak jak mi się zdarzało na początku września).

Nowi pracownicy szybko uczą się dobrodziejstw PiWa. Zostawanie trochę dłużej, „nabijanie” sobie godzinek, żeby w strategicznym momencie wyjść wcześniej i jeszcze być na plusie, to codzienność. Taki np. Kolega Nowszy na początku się zarzekał, że „nie chce mu się kombinować”, potencjalnie narażając się na nieprzychylność kierownictwa wobec nadużywania przywilejów przez nowicjusza. Ale już parę dni później przesiadywał do dwudziestej i jeszcze się z tego cieszył.

PiWo jest fajne.


Niedawno musiałem zrobić pewną operację w PiWie wymagającą zatwierdzenia przez Kierownika. Na dole strony było napisane, pogrubioną kursywą i bardzo poważnym tonem, że mam tego dnia zanotowane spóźnienie. Najwyraźniej wśród założeń systemu, tworzonego hen hen pięć lat temu co najmniej, było, że nie należy się spóźniać. Ale nie zauważyłem jeszcze, żeby ktoś się tym przejmował, tym bardziej, że od dawien dawna nigdy nie miałem zaznaczonych żadnych spóźnień, ani ja, ani co niektórzy z Kolegów, którzy regularnie przychodzą około 11. (Ja „spóźniam się” „tylko” 15-20 minut (po dziewiątej)). Tak przynajmniej było aż do paru tygodni wstecz, kiedy osobnicy odpowiedzialni za PiWo „coś naprawili” i od tamtej pory mam oznaczony czerwonym wykrzyknikiem każdy dzień poza jednym, kiedy to, ku mojemu niepomiernemu zdumieniu, udało mi się wyjść 20 minut wcześniej niż zwykle.

I tak oto mam ten krzyczący na mnie system, że się spóźniłem i pytający co mam na swoje usprawiedliwienie. Korciło mnie, żeby coś tam napisać.

„Wyszłem za puźno, byli korki, no a poza tym pjes mi zjat prace domowom”

Zastanawiam się też, co Kierownik by na to powiedział. Mógłbym po prostu sprawdzić…

Feelancer

Kierownik czyta listy motywacyjne, bo trwa nabór do Zespołu (potrzebny dobry i oddany sprawie tester!), czytając niektóre fragmenty na głos i śmiejąc się do rozpuku. Właściwie nikt poza nim nie widzi w tych fragmentach nic szczególnie zabawnego; może to efekt przepracowania, czy coś (kierownika czy też nas, nie mogę się zdecydować). „Doświadczenie ostatniego roku na rynku pracy nauczyło mnie, że lepiej jest pracować dla dużych firm o ugruntowanej reputacji” – takie tam rzeczy (mogłem cytat niechcący wygładzić).

– Co to znaczy feelancer? – Pyta z nagła.

– Wolny strzelec? – Odpowiadam nie z nagła.

– Aha. Ale czy to tak się pisze? „Feelancer”?

– A, nie, nie pisze się. Tak to brzmi raczej jak objazdowy egzekutor długów.

Litrówki, litrówki….

[Przypomina się „MdM po godzinach”, skecz z parodią teledurnieju: uczestnik (Materna) udziela wyraźnie poprawnej odpowiedzi, na co prowadzący (Mann) odpowiada z jadem: Oczywiście źle. Każdy idiota wie, że to się pisze wielką literą.]

Fale Psujja

Kiedy fale Psujja przewalają się przez dom, miej się na baczności.

Mamie popsuł się monitor, potem się okazało, że nie tylko. Bratu padł dysk, a potem się okazało, że płyta główna odmawia współpracy z dyskami SATA. Mi na szczęście tylko D-Bus nie chciał gadać z KDE – nagle się popsuło i równie nagle się naprawiło. Oczywiście wszystko to na raz.

Jeśli to nie fale Psujja, to ja nie wiem co.

Over My Head

Obudziłem się słysząc muzykę. W głowie. Taką, której jeszcze nigdy nie słyszałem. Aż się przestraszyłem, że może zostaję jakimś Mozartem, gdyby Mozart pisywał utwory w stylu Crowbar, tylko cięższe.

I tak nie miałem pojęcia jak to zapisać.

I tak prędzej ktoś udowodni hipotezę Riemanna niż uda mi się wytłumaczyć komuś brzmienie gitar.

Pozostaje tylko wsłuchać się i dociec z czego tak naprawdę to było podświadomie zerżnięte.

Leń w pracy

Ludzie mi nie wierzą, kiedy im mówię, że jestem leniem.

Jestem leniem!! I jestem z tego dumny!

Pytają mnie: co będziesz robił na urlopie?

Odpowiadam: obijał się.

A oni robią dziwne miny. To jest jakiś głupi przesąd, że na urlop trzeba gdzieś wyjechać. Popieprzyła im się przyczynowość. Na urlopie robi się to, co się chce robić, a na co nie ma czasu bez urlopu. Dla niektórych (większości?) są to wyjazdy. Dla mnie jest to obijanie się. Ale obijać się jakoś tak nie przystoi, dlatego ludzie mówią, że na urlop powinno się wyjechać. Ja się nie wstydzę powiedzieć: tak, mam ochotę się obijać.

Ale tak jak istnieje pozornie paradoksalne pojęcie „aktywny wypoczynek”, tak też istnieje „czynne obijanie się”. Polega to na tym, że robię to, na co mam ochotę i kiedy mam na to ochotę. Ale robię. Ale nie to, co inny by chcieli, żebym robił. A więc jest to „obijanie się”.

W pracy wstrzymaliśmy klepanie kodu i klepiemy dokumentację. Ale mam problem. Ja już swoje odbębniłem. Ale – sytuacja niemożliwa – nie mam kodu do klepania (albo mi nie pozwalają).

Nie mam co robić.

Nie. Mam. Co. Robić.

NIE MAM CO ROBIĆ!!!

Szacuję, że zeświruję od tego już jutro.

Ja, leń.

[Jeszcze muszę wybadać, czy Kierownik nie oszukuje mówiąc, że mogę do nowego roku się obijać poza pracą, zamiast w pracy, a oni mi wklepie, że pracowałem w domu. Ale nawet wtedy pewnie niepewność by była jeszcze gorsza od nudy.]