A jednak się wali (przynajmniej trochę).
Piszę zgrabiałymi palcami, ale lód ze mnie już się stopił. Wyszedłem z pracy wcześniej niż zwykle, pełen radosnego uniesienia, że mogę wreszcie się przejść po tym wszystkim, co padało przez cały dzień i na co gapiłem się cały czas przez okno – ale po mniej więcej trzech kwadransach spędzonych na przystanku, podczas gdy wicher smagał śniegiem, humor odrobinkę mi się pogorszył. Pierwszy autobus przyjechał po szczególnie długiej przerwie i nawet się nie zatrzymał, mimo złorzeczeń i jawnych gróźb ze strony innych oczekujących, bo był przepełniony. Drugi – takoż. Trzeci się zatrzymał, ale zamknął mi drzwi przed nosem, bo właśnie się stał przepełniony. Ale czwarty zajechał zaraz za trzecim i mogłem wrócić uniknąwszy sprasowania.
W tamtym momencie wyglądałem już całkiem efektownie: lód na włosach, lód na policzkach, lód na brodzie, lód na wąsach, lód na brwiach, a także lód na rzęsach. Mówcie mi Yeti.
Zdaje się, że jakiś czas temu napisałem, że najbardziej lubię jesień. Wycofuję to. Zima rządzi i dominuje! (I mam nadzieję nie powiedzieć tego samego o wiośnie, kiedy nadejdzie.)
[Ale oczywiście taka prawdziwa zima, a nie to byle co z epoki globalnego ocipienia.]