Właściwie to nie bardzo mi się chciało o tym pisać, ale jakoś mnie to nachodzi i nachodzi, więc mam nadzieję, że jak wypiszę swoje wątpliwej jakości przemyślenia to mi ulży. Tematyka – szlachetna. Amerykanie nie bardzo mają swoją własną kulturę (poza literaturą i kinem), a na pewno nie taką Kulturę przez duże „K” sięgającą tysiące lat wstecz, więc dla nich jest to ważna lekcja poglądowa (na zasadzie odchamiania). Ale film jako film… rozczarował mnie dość poważnie. Argumentacja za uruchomieniem programu odzyskiwania dzieł sztuki – słaba; mnie by nie przekonała (nawet jeśli w rzeczywistości wierzę, że dorobek ludzkości jest cenniejszy niż poszczególni ludzie[citation needed]). Aktorzy (same gwiazdy) – popisują się zamiast tworzyć charakteryzacje, z którymi można by się identyfikować; no i z góry wiadomo, że tu sobie ktoś zażartuje i że będzie to suchar no i że ktoś jednak musi zginąć, żeby nie było zbyt różowo. Akcja – nie klei się; jakieś skakanie z miejsca na miejsce i z czasu akcji do czasu akcji, że nawet ja się pogubiłem (dopiero co była walka o utrzymanie przyczółka w Normandii a tu już Paryż wyzwalają??), zaś Niemcy z wielkim zaangażowaniem wywożą wszystkie te skarby żeby zapakować je do kopalni i… sobie pojechać? Dzieła sztuki – wydają się być tylko pretekstem, a nie sednem sprawy; niby widać, że wszystko się wokół nich kręci i że bohaterom bardzo, bardzo na nich zależy, ale… jakieś to niezbyt przekonujące. Ckliwe przemowy, bohaterskie pokazywanie faka „czerwonym”, skupianie się na zabawnych sytuacjach z życia na froncie… Ten film jest po prostu amerykański. Powinni byli go zrobić Europejczycy – albowiem, zataczając małe kółko, amerykanom po prostu tak naprawdę nie zależy. Nie zależy na dziełach kultury, tylko na tym, żeby zrobić film o jakiejś tam ciekawostce z czasów Drugiej Wojny Światowej.
No to sobie pojechałem… ;)