Po tym jak Ars Technica wystawili tej książce piękną laurkę nie mogłem jej nie przeczytać. Dzisiaj w pociągu prawie dokończyłem, więc czytałem idąc do domu, a ostatnie stronice kończyłem siedząc na…. Hm. Ale to wbrew pozorom nie jest jedna z tych recenzji z rodzaju „tak porywająca, że czytałem siedząc na….”. Moje wrażenie jest: „dobra, ale”.
Nie dziwię się, że kręcą film na jej podstawie – ma potencjał na wiele dramatycznych ujęć i tony patosu. Hollywood pełną gębą. Ale też czyta się jak powieść rodem z lat 70. – coś jak „Raise the Titanic!” Cusslera. Z góry wiadomo, że wszystko się uda, z góry wiadomo, że będą przeciwności losu (ale tylko od czasu do czasu, a przede wszystkim w kulminacyjnym momencie), które z góry wiadomo, że nie wiadomo jak ale zostaną przezwyciężone. Taka trochę powiastka ku pokrzepieniu serc o ludzkiej odwadze, współczuciu i braterstwie pokropiona sardonicznym humorem. Spoko, ale Peter Watts1 to to nie jest.
Jedna rzecz jednak zdecydowanie przemawia na jej korzyść: autor odrobił pracę domową i nie ściemnia jeśli chodzi rzetelność naukową, w szczególności mechanikę orbitalną (patrzę na ciebie, podlinkowany filmie!) i to nie tylko okołomarsjańską, ale przede wszystkim okołosłoneczną. I jeśli filmowcy tego nie spieprzą, ekranizacja będzie moim zdaniem warta obejrzenia.
1 Żrący sarkazm, spojrzenie na naturę ludzką z perspektywy dna rozpaczy i smoliście czarny humor to jest to, co Jezuchy lubią najbardziej.