Rower nie jest napędzany energią punktu zerowego

W Pajacu… znaczy Pałacu Kultury i Nauki stoi sobie tablica propagandowa… to znaczy informacyjna pewnej firmy energetycznej. Z tablicy można dowiedzieć się o ile mniej prądu zużywa żarówka LED1, ile CO2 wydziela na osobokilometr autobus, samochód osobowy i rower. To ostatnie oczywiście dostało certyfikat „zero emisji”. Ale jako ostatnio coraz bardziej zapalony rowerzysta muszę stwierdzić jasno i wyraźnie, że w najlepszym razie jest to ściema. Bo przecież rower nie stoi w miejscu – ewidentnie, kiedy ktoś pedałuje, przemieszcza się on z miejsca na miejsce z niezerową prędkością, co, chyba nie trzeba mówić, wymaga energii (chyba że założymy całkowity brak tarcia). Zasada zachowania energii zaś jasno mówi, że energia nie bierze się znikąd. Tym „skądś”, rzecz jasna, są mięśnie pedałującego. Mięśnie podczas pracy przyspieszają metabolizm, a przyspieszony metabolizm owocuje zwiększoną emisją dwutlenku węgla…

Innymi słowy nawet najlepszy kolarz się zasapie srogo podczas wymagającego wyścigu.

P.S.: Żeby nikt nie pomyślał że jestem antypostępowy – w moim domu wszystkie lampy, lampki, żyrandole, kinkiety i plafony są wyposażone w LED-y, jeśli tylko mogę mieć na to wpływ. W sumie nawet monitor ma podświetlanie LED-owe. Nigdy nie lubiłem, nie lubię i nigdy raczej nie polubię świetlówek kompaktowych. W sumie nie wiem czemu, pewnie jest w tym jakiś element irracjonalny, bo lęk przed pakowaniem do swojego domu rtęci i fosforu chyba nie jest wystarczającym usprawiedliwieniem (tradycyjna konstrukcja lampy LED-owej też zawiera fosfor). W każdym razie kiedy LED-y stały się tylko strasznie drogie, zamiast pieruńsko drogie, wymieniłem wszystkie żarówki w domu.

[Rajdy rowerowe powinny być przedmiotem protokołu z Kioto! A może podmiotem? Jakimś miotem w każdym razie. Chciałbym w tym miejscu przypomnieć również, że metan jest jeszcze silniejszym gazem cieplarnianym niż dwutlenek węgla. Nawołuję niniejszym do zmniejszonego spożycia fasoli!]


1 Swoją drogą władowaliśmy się w niezłe bagno nazywając żarówki „żarówkami”. Już niedługo żadna żarówka nie będzie żarówką sensu stricto, znaczy nie będzie produkować światła metodą promieniowania ciała doskonale czarnego (czyt.: żarem).

Lobster: wrażenia

U hu hu, od czego by tu zacząć? :) Może od tego, że film mi się podobał? I to bardzo? Znajoma, z którą poszedłem go zobaczyć, stwierdziła potem że pomysł świetny, ale może można było to zrobić trochę bardziej subtelnie… Nie zgadzam się. Stanowczo. Świat przedstawiony może i fikcyjny, ale chyba każdy zobaczy siebie w którymś z bohaterów. I zaboli. Mocno. Poronione pomysły dotyczące kompatybilności? Presja by być z kimś – kimkolwiek, byle z kimś? Desperackie próby by się komuś przypodobać? A z drugiej strony wręcz przeciwnie – nakaz by się z nikim nie angażować (wyolbrzymiona moda na singlizm)? Co ciekawe, przez [prawie] cały film wszyscy mówią kompletnie beznamiętnym tonem, tak jakby aby podkreślić, że tak naprawdę wszyscy – WSZYSCY – i tak udajemy.

Świetny film. Do tego bardzo europejski, ze wszystkimi tymi swoimi uroczymi (czyt.: upiornymi) dłużyznami ;)

Równi goście: wrażenia

Nie analizujmy walorów fabuły, bo nie była uwłaczająca inteligencji widza, a to (w tym wypadku) wystarczy. Nie analizujmy tego, czy fakt, że kręci się ona wokół tragicznie zmarłej gwiazdy porno stanowi jakiś komentarz na temat kondycji współczesnego człowieka, bo tzw. poważni krytycy już się tego uczepili. Nie kwestionujmy oryginalności, mimo tego że nie jest to żaden sequel, prequel, reboot ani remake1, bo tak naprawdę nie ma znaczenia, że jest to po trosze powtórka z rozrywki „Zabójczej broni”. Nie ma to znaczenia, bo rozrywka jest przednia, Gosling szturmem wyrywa się z getta milczącego amanta, do jakiego chcąc nie chcąc wpadł po „Drive”, z Crowem tworzą duet na miarę pary Gibson-Glover i celowo się powtórzę że rozrywka jest przednia. A mnie naprawdę trudno rozśmieszyć – rozbawić tak, ale rozśmieszyć? To już spora sztuka :)

P.S.: Od dłuższego czasu zamierzam też w sekcji „wrażenia” napisać coś o „Hardcore Henry”, ale póki co nadal brak mi słów ;)


1 Ponoć scenarzysta łaził z pomysłem na ten film od studia do studia przez ponad 10 lat, i nigdzie nie chcieli wziąć filmu, który nie jest sequelem, prequelem, rebootem ani remake’iem. Mimo tego, że napisał go gość, który w czasach dwóch pierwszych rzeczonych „Zabójczych broni” miał reputację Midasa scenarzystów.

W odległości jednej litery od prawdy

Kiedy pierwszy raz zobaczyłem hasło „Razem obronimy Polskę”, stałem akurat tak, że ‚n’ w „obronimy” było zasłonięte przez słup. Musiałem więc sobie dopowiedzieć brakującą literę, i oczywiście że było to ‚b’. W pierwszej chwili nawet się zdziwiłem. Ale potem ucieszyłem się że może w końcu znalazłem kandydata dla siebie – takiego, który nie kłamie i szczerze mówi co będzie robił ze swoim mandatem. Ale potem wyszedłem zza słupa i okazało się, że to tylko kolejne kłamstwo, chociaż minął się z prawdą tylko o jedną literę…

High-Rise: wrażenia

Skrót fabuły: mozolnie poznajemy bohaterów, relacje i napięcia między nimi, po czym nagle, bez większego powodu, wszyscy wariują i od tego momentu kompletnie nie wiadomo kto, co i po co. Trochę trudno się identyfikować z bohaterami jeśli się nie wie czemu robią to co robią – albo kiedy jest to zbyt oczywiste. Albowiem nie wiem jak w książkowym pierwowzorze, ale w filmie alegorie są trochę zgrubne: mieszkańcy wyższych pięter mają się za lepszych i narzekają, że ci z niższych pięter „nie znają swojego miejsca”; seks jako symbol najniższego upadku; i tym podobne. Po wariatach można się spodziewać wszystkiego, więc kiedy ktoś robi coś zwariowanego, nie czuć w tym głębszego sensu. W sumie nie wiadomo o czym reżyser chciał żeby ten film był – wychodzi jakby chciał po prostu szokować seksem i przemocą (może nawiązując do kinowych trendów z lat 70., w klimacie których film jest utrzymany).

Nie wiem, może ktoś lepiej znający się na literackich metaforach lepiej to przyjmie, ale ja byłem w najlepszym razie zmieszany, nie wstrząśnięty :)

Kilka spostrzeżeń muzycznych patrzy wstecz

Suchar Magnetic: To trochę absurdalne uczucie pisać „staroć” o najnowszej płycie zespołu kiedy zespół ów jest nadal aktywny. Panowie z Metalliki siedzą ponoć w studiu i męczą nowy materiał. Męczą i męczą i coś się obawiam że nie wyjdzie to najlepiej temu materiałowi. Przykładowe case study: „Death Magnetic”. Płyta jest ogromnym krokiem do przodu znad krawędzi przepaści jaką było St. Anger, ale jest jedno ale. (W sumie to nawet dwa, bo produkcję też zawalili nieco.) Poszczególne utwory brzmią jakby komponowali je na zasadzie „O, mam pomysł! Gdzieś go muszę wcisnąć.”. Snują się, błądzą opłotkami, i wcale nie jest to snucie na modłę post-metalową, gdzie o to w tym wszystkim chodzi. W efekcie najlepiej wypadają te najkrótsze (zaledwie po sześć minut z groszami) – „Broken, Beat and Scarred” i „Cyanide” – i gdyby poucinali po minutę-dwie z każdego kawałka, wyszłaby płyta naprawdę świetna. (No i gdyby produkcja była mniej „nowoczesna”.) A tak w ogóle to nie to żebym się czepiał, ale… :)

Katatonicy w zaułku redux: A skoro już mowa o sucharach i starociach, to przeglądać stare „spostrzeżenia” trafiłem na jedno, które muszę zrewidować: „Dead End Kings” zyskało z czasem wręcz monumentalnie. Po jakimś czasie chwyciło za serce i trzyma mocno. Wiem, że płyta jest kontrowersyjna (jeden recenzent napisał „drażniąca”), ale ja się stanowczo znajduję w obozie „za”.

Walą wielu? redux: I jeszcze jedno sprostowanie… Gdybym dzisiaj pisał recenzję „Valonielu” Oranssi Pazuzu, napisałbym że z płyty na płytę robi się coraz lepiej i coraz ciekawiej. Tak. Może i w pierwszej chwili brzmiała „normalnie”, ale z czasem ujawniła swoje ukryte piękno. Nie mogę się doczekać by zobaczyć czym mnie zaskoczą na następnej płycie!