Spyla kopa redux: Chciałbym dodać jedno, ale chyba istotne, spostrzeżenie dotyczące wszystkich wydawnictw tego zespołu: dobre lub lepsze są wszystkie kawałki, w których nie udziela się Julie Christmas. Tamtych po prostu nie da się słuchać. Z całym szacunkiem dla punkowego (?) etosu, ale Julie zwyczajnie nie umie śpiewać; zazwyczaj nie jest to wielki problem (patrz: Henry Rollins), chyba że ktoś próbuje rzeczywiście śpiewać tak jak gdyby potrafił. Wtedy robi się żenada. I co w związku z tym mnie szczególnie martwi, to to że Julie nagrała ostatnio całą płytę z Cult of Luna… Ale o tym innym razem.
O-ja-walon: Było w przecenie. Kupiłem w ciemno. Bo nazwisko znam, więc wtopy raczej nie będzie. Nie spodziewałem się. Nie spodziewałem się w jakim kierunku ukierunkowało się solowe wyżywanie się pana Erny (mówiłem że w ciemno kupiłem?). Nie spodziewałem się, że mnie to tak urzeknie. Chociaż z drugiej strony ów piszący niniejsze słowa blackdeatchpostthrashmathmetalowiec jednak słucha czasem takich rzeczy jak Cat Stevens czy Days of the New…
I guess I had it coming: Dormant Ordeal wyskoczył mi jak diabełek z pudełka, tylko że naprawdę zupełnie niespodziewanie. Zespół objawił się w audycji, którą przeważnie przesłuchuję prawie tydzień po czasie, podczas weekendowej przejażdżki rowerem. Kiedy prowadzący zapowiedział, że poznał kogoś, kto przypadkiem okazał się mieć swój zespół metalowy, pomyślałem sobie, „ot pewnie kolejny Janko Muzykant”. Szybko, bardzo szybko wyplułem te słowa. Zajebista okładka tylko dodaje kolorytu ;)
Transcendencja tak po prostu: To, moim zdaniem, rzadki przypadek płyty, której tytuł jest faktycznie w pełni trafiony. I nie chodzi mi o jakieś tam uduchowione dyrdymały (chociaż jestem pewien że takie też tam są), tylko o to, że tą płytą rzeczywiście Devin przeszedł samego siebie. Od dość dawna jego twórczość przyprawiała mnie tylko o ziewanie. A tu takie miłe zaskoczenie. „Failure” z kolei ma tytuł zupełnie nietrafiony: utwór ten absolutnie nie jest porażką; wręcz przeciwnie :)
Żyrafa połknęła język: Lubię Williama DuValla. Ani przez chwilę nie myślałem nawet, żeby posądzać go o świętokradztwo za objęcie miejsca po Layne’ie Staleyu. Taki z niego charyzmatyczny koleś. Lubię jego głos – charakterystyczny, ale przyjemny. I bardzo mnie cieszy, że zrobił coś na własny rachunek… no, może przy odrobinie pomocy ze strony przyjaciół takich jak Ben Weinman czy Brent Hinds. A tym bardziej mnie cieszy, że jest to coś na tyle niesztampowego, nawet jeśli dość konwencjonalnego, i po prostu dobrego jak owa płytka.