Dysocjacja z zespołem: Ostatnia – dosłownie – płyta Dillingerów brzmi jak Dillinger w pigułce: jest wszystko to, za co Dillingera znamy i kochamy, nic dodać, nic ująć. Dali z siebie chłopaki wszystko. Pozostaje życzyć powodzenia na nowych ścieżkach życia :)
Rejza z maczugą, albo: z maczugą na rodzynki: Płyta była ponoć nagrywana „na setkę” i to słychać. Co prawda pierwszy singiel na to nie wskazywał, ale reszta płyty brzmi wręcz… skocznie! Czuć pewną radość grania – co nie jest wcale łatwe kiedy ma się matematyczne rytmy i riffy. Pod tym względem kojarzy się z obZen, a i echa legendarnej Chaosfery też da się dosłyszeć…
A-tonement: Najpierw trzeba się przyznać że to mój pierwszy kontakt z tym zasłużonym zespołem. A płyta… budzi we mnie ambiwalentne odczucia. Nie wiem czy to było zamierzone, ale nieparzyste utwory są wolniejsze i bardziej „grooviaste”, parzyste zaś są szybsze i bardziej thrashowe. Te pierwsze mi się bardziej podobają, ale to raczej kwestia gustu. Inna sprawa, że… Ta inna sprawa trochę ewoluowała. Przy pierwszym wrażeniu trochę mnie drażniła monotonia riffów, jakby bali się że zabraknie im pomysłów na rozwinięcie motywu. Po jakimś czasie bardziej zaczęło mnie drażnić, że kawałki zaczynają się ciekawym motywem, który najpóźniej po drugiej zwrotce zostaje popsuty chaotyczną, zupełnie od czapy częścią środkową. Suma summarum sprawia to wrażenie lekkiej amatorszczyzny, co nie przystoi zespołowi z takim stażem. W każdym razie mają swój unikalny styl i kilka ciekawych patentów i w sumie fajnie się tego słucha. Póki co do tej płyty powracam.
Jedna uwaga do wpisu “Kilka spostrzeżeń muzycznych na czas, kiedy pogoda nie może się zdecydować pomiędzy zimą, wiosną i jesienią”