Od kolejki dojazdowej do ogólnej teorii kondycji współczesnego człowieka

Dojeżdżam do pracy pociągiem. Tak zwanym „szybkim” pociągiem, którego czas przejazdu z mojej miejscowości do centrum Warszawy wynosi dokładnie tyle samo co 30 lat temu. Ale ja nie o tym. Ja o tym, że na peronie dopadła mnie pewna pani z mikrofonem, przedstawiająca się jako dziennikarka Polskiego Radia. Zapytała mnie czy jestem zadowolony z rzeczonej kolejki i panujących w niej warunków (lub coś w ten deseń, kto by zapamiętał po całych 12 godzinach). A ja od razu wiedziałem, że mam do czynienia ze współczesną formą dziennikarstwa. Potwierdziło się to przeczucie chwilę później, kiedy odparłem że wszystko jest git, i zostało mi zadane, z lekkim niedowierzaniem, kolejne pytanie, czy w takim razie nie przeszkadza mi kiedy ludzie nie są w stanie wcisnąć się do pociągu. W tym momencie byłem już mentalnie w trybie pełnego odwrotu na z góry upatrzone pozycje, rzekłem więc że generalnie jestem mało marudny (to prawda), a poza tym widocznie nie jeżdżę w „tych” godzinach. Nie dodałem, że brzydzę się tą jakże polską tradycją narzekania na wszystko i wszystkich. Po czymś takim dziennikarka odeszła, wyraźnie rozczarowana, powiedziawszy coś o tym, że interesują ją tylko ci rzeczywiście niezadowoleni.

I oto mamy współczesne dziennikarstwo. Jest teza do udowodnienia: w kolejce dojazdowej panują koszmarne warunki. Szukamy więc tak długo, aż jakiś „naoczny świadek” potwierdzi ją, a nawet więcej. Prawda, że kolejka czasem nie radzi sobie ze swoją popularnością (wbrew pozorom to dobrze: przynajmniej ludzie nie smrodzą samochodami), że mogłaby jeździć częściej (ale jest przecież jeszcze PKP jeżdżące tą samą trasą i honorujące te same bilety) i może coś jeszcze się znajdzie. Ale jeździ punktualnie, tłok, w który celowała dziennikarka, widuję kiedy rzeczywiście trafię na pechowy kurs (jeden czy dwa dziennie?), pociągi są czyste, wygodne i jeżdżą gładko nawet po torach, które od lat domagają się generalnego remontu.

Fałszywe wiadomości i alternatywne fakty, o których ostatnio jest tak modnie trąbić, to nic. Najgorszą zakałą ludzkości są ludzie selektywne dobierający fakty (nawet jeśli same prawdziwe).

Teatrzyk Zielona Kronika Paranoika przedstawia: korpus sucharowy

[Spotkanie w pracy. Rozmowa odbywa się po angielsku ze względu na obecność dwóch Oberleutnantów… znaczy Prodakt Ołnerów, kolegów z Niemiec, w naszym Zespole Skramowym. Omawiana jest kwestia planowanych nieobecności w nadchodzącym sprincie (i w następnych).]

– To jest Boże Ciało, tak? – pyta szeptem M. naszą skrammasterkę, po polsku, a jakże.

– Corpus Christi – usłużnie podpowiadam ja.

– Yes, Corpus Crispy… tfu, tfu, tfu!! – potwierdza skrammasterka.

[Kurtyna!]

Kilka spostrzeżeń muzycznych, a właściwie jedno, w sensie raport specjalny na żywo i tak dalej

Trafiła kosa na Pazuzu: redux: bo jeśli ktoś trafił na kosę to raczej ja ;) Jestem zmuszony podnieść ocenę ich czwartej płyty. Widocznie jest zbyt dobra, żeby taki dyletant jak ja ją docenił od razu. W każdym razie przesłuchałem kilka razy więcej i już zupełnie nie jestem w stanie się dosłuchać tych wszystkich „zgrzytów” jakie rzekomo na niej są (może poza tym wspomnianym pierwszym wejściem gitar w „Lahja”). Tak więc: tendencja wzrostowa została utrzymana. A to oznacza, że przy następnej płycie będzie się działo! ;)

Mini-wakacje w Gdańsku: wrażenia

Mini-wakacje w Gdańsku: wrażenia

Ikona wpisu: Gdzie nerd poszedł najpierw? ;)

Pendolino: Akurat tak się składa, że mam za sobą przejażdżkę niemieckim ICE, więc mogłem sobie porównać. PKP wychodzi nawet obronną ręką, w znacznej mierze dzięki dowcipnym paniom bufetowym ;) [Powiedział ktoś, kto pamięta czasy, kiedy „bufetowa” to był termin techniczny oznaczający „opryskliwa baba”.] Szkoda tylko że musi śmigać po naszych biednych szynach. Inna sprawa że bardziej mi się rzucili w oczy pasażerowie: dawno nie widziałem takiej koncentracji hipsterni (a nie było to nawet w pierwszej klasie (pierwsza klasa? poważnie?)). Sami młodzi ludzie – możliwe że byłem najstarszą osobą w całym wagonie.

Hotel (nie powiem który, a co!) / Brzeźno: W hotelu natomiast możliwe że byłem najmłodszą osobą – nie licząc kilkorga dzieci towarzyszących swoim średniowiecznym (ha!) rodzicom. Położenie sobie wybrałem tak jakbym chciał się wybrać nad plażę, a nie na koncert metalowy w B90 (a myśleliście że niby po co pcham się na północ?), ale wcale nie był to żaden kłopot, bo okolica ładna, plaża też, a poza tym wypożyczyłem na całą dobę rower (mój prywatny niestety miał tydzień wcześniej awarię techniczną po tym, jak wpakowałem się na podmokłą łąkę w Sobieniach Biskupich i zaliczyłem flaka – nota bene 10 km od najbliższej możliwości powrotu pociągiem).

Sopot: Meh. Odpierdolony pod turystów że aż zęby bolą. No i poznaje się po tym, że ścieżki rowerowe nagle przestają być dobrze utrzymane (jeśli w ogóle są).

Molo: Krótkie :( Poza tym straszne nudy. [Nie wspominam o pięciozłotówce, która przy kasach wyskoczyła mi z kieszeni, odbiła się od buta i tyle ją widziałem. To jedyny „wydatek” na tej wyprawie, którego żałuję.]

Kępa Redłowska: Super! Ale posłuchajcie Wujka Dobra Rada i nie pchajcie się tam z rowerem. Wujek Dobra Rada nie posłuchał samego siebie i niecałe dwie godziny później wyłonił się na drugim końcu na zmianę przeklinając na czym świat stoi i dziękując niebiosom za ocalenie życia. W jednym miejscu natknąłem się na parę w średnim wieku siedzącą i kontemplującą morze; zatrzymałem się przed nimi sapiąc jak parowóz tak strasznie, że aż się uśmiali. Skomentowałem więc, że niby nad morzem, a wycieczka górska. Nie raz zresztą poważnie się zastanawiałem czy aby mnie nie pojebało. Ale PRL-owską baterię dział musiałem zobaczyć.

Gdynia: Spoko miasto, ale prawie całkowicie nieprzyjazne dla rowerów, w przeciwieństwie do Gdańska, który rzeczywiście aktywnie promuje mięśniomobilność. NB: zazwyczaj szkoda mi czasu na snucie się po muzeach, ale ten nerd ORP Błyskawicę nawet chętnie by odwiedził (chociaż nie tym razem).

Moreny: Zajebiste! Szlaki rowerowe jak marzenie. Trzeba tylko być gotowym na przewyższenia sięgające 100 metrów, chociaż nie jest to taki hardkor jak na Kępie Redłowskiej.

Dygresja o wyższości rzeźby polodowcowej nad wydmami: Jako że jestem człek z Mazowsza, jestem nauczony, że cała okolica to jedna wielka jałowa kupa piachu (zresztą idealne miejsce na śmierdzącą metropolię), gdzie jak zjedziesz z asfaltu to zaraz zapadniesz się po kolana. A jak nie jest płasko, to są wydmy, które są jeszcze większą kupą piachu. Moreny natomiast są z gliny i rumoszu, które czasem tylko zmieniają się w błocko, ale poza tym są podłożem jak marzenie.

Oranssi Pazuzu: Chyba zacznę chodzić na koncerty z zatyczkami do uszu :) Bo tak naprawdę to ja nie pojechałem tam słuchać muzyki – bo muzykę mam w serduchu – zresztą i tak niewiele było słuchać przez ścianę przesterów, jakie z lubością generował drugi gitarzysta (ten chudy). Jedno, że to taka moja tradycja wybierania się na koncerty tych nielicznych zespołów, które są po prostu najlepsze ;) a drugie, że chciałem po prostu zobaczyć na własne oczy szalonych Finów. I nie żałowałem pieniędzy na obowiązkową koszulkę i torbę zakupową z logo zespołu ;)

Rube Goldberg robi przelew

Krok 1: kupić coś w sklepie internetowym np. płacąc kartą (z konta X)

Krok 2: zwrócić towar podając numer konta Y jako ten, na który należy zwrócić pieniądze

Krok 3: profit!

Zastosowanie: gdy nie można normalnie wykonać przelewu z karty na konto rozliczeniowe niepodpięte pod ową kartę, a wypłata z bankomatu kosztuje jakieś straszne pieniądze w prowizjach.

Kilka spostrzeżeń muzycznych na długie wiosenne wieczory

Trafiła kosa na Pazuzu: Stało się! Oranssi Pazuzu nagrali płytę słabszą niż poprzednia. Do tej pory kariera zespołu była krzywą ściśle rosnącą. Pierwsze oznaki kryzysu dostrzegłem już w połowie pierwszego utworu, jaki do mnie dotarł: Lahja (polecam teledysk, BTW); mimo że jest być może najlepszy na płycie (chociaż najmniej reprezentatywny), pierwsze wejście gitar elektrycznych w „refrenie” wypada… nieprzemyślanie. (Drugie jest dużo lepsze.) Cymbałki (cymbałki! w utworze blackdeathwhatevermetalowym!) akurat wypadają na plus :) Reszta kawałków przejawia wyraźne oznaki skończenia się weny. Nie jest to kompletna klapa, ale cóż, wszystko się kiedyś kończy.

Gravity Kills Forever: Przede wszystkim to chyba niewłaściwe określać ten zespół jako hardcore punk – wszak ja nie cierpię hardcore punku ;) Ale ja nie o tym. Ja chciałem o tym, że słuchając tej płyty czułem się jakby odwiedzały mnie duchy starego, dobrego Gravity Kills

A-tonement redux: Ostatnim razem miałem dość ambiwalentne odczucia na temat tej płyty, ale się przekonałem. Przestałem słyszeć cokolwiek mi wtedy przeszkadzało, a ponadto przekonałem się do tej bardziej thrashowej połowy utworów. Tak, dobrze grają!

Descension?: Strasznie niechętnie nowa płyta Blindead odsłania swoje wdzięki. Pierwsze wrażenie (które, póki co, niestety, nie przemija) jest takie, że jednak zmiana wokalisty wyszła zespołowi na gorsze. Nie wiem jaki miał wpływ na muzykę, ale trochę jednak biedak niedomaga, zwłaszcza kiedy stara się naśladować swojego poprzednika (słabe doły). Ale jednak te wdzięki się stopniowo ujawniają. Początek jest świetny. Drugi utwór to pewien zgrzyt (taka sobie raczej młócka). Potem bywa różnie – ale generalnie in plus.