Inlier: Twelve Foot Ninja to jeden z oryginalniejszych zespołów… z nurtu tych bezpośrednio zainspirowanych Faith No More. Nie mówię, że to zwykli kopiści niewarci uwagi. Wręcz przeciwnie. Podobieństwa narzucają się same, przede wszystkim dzięki barwie głosu i manierze wokalnej wokalisty, który brzmi momentami dokładnie jak Mike Patton, nawet jeśli nie ma (jeszcze?) tej skali – tej pojmowanej tradycyjnie i nie tylko – a mimo to jest to coś znacznie więcej, i nie chodzi tylko o to, że Faith No More raczej nie stworzyliby riffu kojarzącego się z Meshuggah. Tak czy siak, co tak naprawdę chciałem napisać, to że dobrze mieć taki zespół w czasie, gdy Faith No More albo nie ma, albo się schodzą by nagrywać płyty o, powiedzmy, ambiwalentnych ocenach :) Albo po prostu w ogóle dobrze mieć.
Arka Diego: Okazuje się, że jest cały nurt muzyki inspirowanej „bzykadełkami” wczesnych komputerów domowych i automatów do gier z galerii handlowych. W sensie: klawisze ocierające się barwą o kicz, ale z nowoczesnym brzmieniem. No i kompozycje znacznie bardziej wyrafinowane niż typowe melodyjki w rzeczonych automatach. Raczej bym się nie spodziewał, że bębniarz wielce metalowego Mastodona będzie miał poboczny projekt tego typu. Nie wiem w sumie jak na tle tej sceny prezentuje się Arcadea, ale jest to zaskakująco porządny kawał muzyki wyróżniający się (jak sądzę) tym, że głównym animatorem jest wielce kompetentny perkusista (śpiewający także wielce kompetentnie), a co za tym idzie, (na szczęście?) rytmy są wybijane przez prawdziwe bębny, a nie tani automat. A są to zdecydowanie rytmy, jakich można się spodziewać po wielce kompetentnym instrumentaliście. I to jest [też] coś co lubię.
Power of Retro Steps: Grip Inc. to ciekawa kapela, szczególnie w kontekście historii mojego zapoznawania się z nią. Najpierw zobaczyłem na youtubisiu kilka teledysków i nie dostrzegłem w nich nic nadzwyczajnego. Widzicie, poznawanie nowej muzyki to coś wspaniałego i okropnego zarazem. Z jednej strony zawsze tuż za horyzontem poznania może się kryć kolejne zaskoczenie, kolejne zachwycenie; ale z drugiej strony świadomość, że nigdy nie starczy życia żeby poznać wszystko co wartościowe, jest poważnie przytłaczająca. Dlatego czasem wręcz prawie świadomie odpycham od siebie myśl, pod jakimś głupim pretekstem, że miałbym zacząć wgryzać się w kolejny zespół, zwłaszcza jeśli nagrał on pierdyliard płyt (jak chociażby Tangerine Dream). Grip Inc. nagrali tylko cztery, ale nawet obecność Dave’a Lombardo mnie wówczas nie zachęciła. A potem z jakichś powodów przesłuchałem ich ostatnią1 płytę i nagle ta muzyka do mnie przemówiła. Od tamtej pory stopniowo cofam się wstecz – oswoiwszy się z płytą, sięgam po kolejną wcześniejszą. Nie to, żeby to była trudna muzyka, po prostu warto dać jej szansę „wsiąknąć”, bo jest w niej pewna… siła. Nie siła uderzeń w bębny czy siła riffów Waldka Sorychty, tylko… ta właśnie wewnętrzna siła z tytułu pierwszej płyty, do której niedawno w końcu dotarłem. Dziwna rzecz w sumie, bo poszczególnych utworów raczej już nie pamiętam po tym jak zaczną się kolejne :) ale póki trwają to mają moc. No ale jeszcze się z nią nie oswoiłem, więc…
1 Ostatnią, nie najnowszą – więcej nie będzie, po przedwczesnej śmierci wokalisty. Swoją drogą jak patrzę na zdjęcia Gusa Chambersa i wsłuchuję się w jego teksty śpiewane z prawdziwą pasją, to ogarnia mnie przekonanie, że to musiał być równy gość. Takie uczucie to u mnie coś skrajnie rzadkiego, więc to chyba coś mówi.