Pytanie na rozmowie o pracę:
– Kiedy klasa w Javie jest JavaBean™em?
– Kiedy jest antytezą projektowania obiektowego.
[Kurtyna!]
Pytanie na rozmowie o pracę:
– Kiedy klasa w Javie jest JavaBean™em?
– Kiedy jest antytezą projektowania obiektowego.
[Kurtyna!]
Pierwsze słowa znajomej po seansie (jeszcze siedząc w fotelu): „Ale film o niczym”. Przynajmniej idąc do kina byliśmy świadomi, że film jest ładny… i to w zasadzie tyle, więc rozczarowania nie było. Dla mnie wystarczającą nagrodą była już otwierająca sekwencja ilustrująca rozrost stacji Alfa (czyli pierwotnej wizji Międzynarodowej Stacji Kosmicznej) przez etapy, które znamy, hipotetyczną najbliższą przyszłość i bardzo hipotetyczną dalszą. Aż prawie zachichotałem :) A dalej, mimo wszystko, totalnej katastrofy fabularnej nie było. Dwie godziny z kawałkiem minęły jak z płatka i ani przez chwilę nie chciało się spojrzeć na zegarek. Motywem przewodnim zdaje się być rozpowszechniona ostatnio w filmach SF koncepcja, że miłość przezwycięży wszystko (miłość? a nie lasery?). Tylko Valerian o twarzy DeHaana klękający przed Laureline (ach ten śliczny nosek!) jakoś nie przekonuje ;)
[BTW: Czy ja staję się ostatnio jakimś komentatorem popkultury?]
Jestem rozczarowany; spodziewałem się czegoś więcej. Czego – sam w sumie nie wiem. Pewnie sam sobie jestem winien.
W podręcznikach mówi się, że była to ewakuacja na wielką skalę, tymczasem w filmie widzimy stłoczone masy żołnierzy tylko wtedy, kiedy znajdą się na jakimś obiekcie o niewielkiej powierzchni, takim jak molo czy statek (i to też nie zawsze). Kiedy znajdują się na otwartej przestrzeni – wygląda to jak marna zbieranina niedobitków, a nie 400-tysięczna armia zapędzona w kozi róg. Recenzenci swoją drogą właśnie ten aspekt chwalą – że reżyser oparł się pokusie spektakularnych ujęć, czy coś – więc pewnie się nie znam. Ale skutek był taki, że nie czułem za bardzo tej klaustrofobicznej atmosfery, jaka chyba powinna panować w tej sytuacji. Nawet mimo łopatologicznego podejścia do muzyki (ta akurat recenzentom też się nie podobała).
To jedno. Drugie to że tej rzekomej skali operacji nie widać też na morzu. Przez prawie cały film mamy w zasięgu wzroku góra dwa-trzy statki na raz. Dopiero pod koniec przypływają prywatne łodzie zarekwirowane przez armię na potrzeby ewakuacji, ale to też robi dość słabe wrażenie. Niemcy też się nie wysilają. Parę razy plażę trafi pocisk artyleryjski. Ze dwa razy nadlecą bombowce nurkujące. Raz przyleci jeden – słownie: jeden – średni bombowiec. W odpowiedzi zaś Brytania wyśle całe trzy myśliwce.
Bohaterowie… Mamy ich trzy i pół. Jeden żołnierz próbujący różnych forteli, żeby się poza kolejką wydostać z plaży (i ciągle na tą plażę powracający); jeden zbiorczy w postaci cywilnej załogi jachtu płynącego do Dunkierki (w tym wszystkowiedzący starszy pan: „Tato, co to?!?!” „Spitfire’y! Silniki Merlin, najpiękniejszy dźwięk jaki można usłyszeć w okolicy!”); jeden dzielny i rezolutny lotnik, po którego minie zasłoniętej maską widać wagę i ciężar dokonywanych wyborów (i jak on się spina w sobie kiedy wypuszcza serię!); a to pół to wysokiej rangi oficer marynarki, który musiał się rzucać w oczy nawet pilotom bombowców, którzy go jednak totalnie olali, i który pełnił rolę dość nachalnej ekspozycji (i który na koniec dokonał wielce bohaterskiego czynu pozostając w tyle „dla Francuzów” – w tym samym walącym po oczach mundurze oficera marynarki).
Kiedy zaś dziarski pilot, który miał tak pełne ręce roboty z jednym bombowcem, że skończyło mu się paliwo (troska o paliwo jest zresztą pierwszymi słowami zamienionymi przez jego eskadrę), szybując sobie raźno bez napędu nad plażą i podziwiając widoki, zestrzelił nurkującego Stukasa (!) – wtedy już jak dla mnie miarka się, jak by to powiedzieć, przebrała.
A ogólnie – nic, nic, nic, prawie nic, nic, aż tu nagle 300 tys. jest już po drugiej stronie Kanału. Hm. A poza tym, jak na hollywoodzki film jest wyjątkowo mało patosu, ale nadal za dużo.
Tak czy siak pewnie się nie znam, więc każdy powyższe zrzędzenie bierze sobie do serca na własną odpowiedzialność ;)
Podchodziłem do tej książki z pewną dozą nieśmiałości: klasyk SF, o którym dotąd nie słyszałem? Jakiś absurd! W zajawce na okładce czytamy: „Moim zdaniem, a argumentów mam wiele, jest to bezsprzecznie najlepsza powieść science fiction wszech czasów. –John Grant„. I po przeczytaniu całości muszę przyznać, że jest w tym sporo racji.
Ogólnie koncepcja powieści wygląda następująco: bierzemy dwa zjawiska, które wyszły na bolesny jaw w Ameryce przełomu lat 60. i 70., i podkręcamy je do oporu. Zjawiska te to: głęboko zakorzeniony rasizm (pół dekady później nadal mający korzenie zdrowe i prężne), oraz coraz lepiej widoczne skutki zanieczyszczenia środowiska wynikające z entuzjastycznego i bezrefleksyjnego konsumpcjonizmu; a na deser dorzucone dziedzictwo tajnych badań nad bronią chemiczną i biologiczną, i (dające się przewidzieć nawet wówczas) uodpornienie chorób i szkodników na nadużywane antybiotyki i pestycydy. (No dobra, cztery zjawiska.) To drugie jest jednak dużo bardziej uwypuklone. Co prawda udało nam się uniknąć bezpośrednich skutków, na których skupia się autor (żrący deszcz, od którego rozpuszczają się ubrania; powszechne użycie masek filtracyjnych, bez których gwarantowane jest ostre podrażnienie gardła; niebo wiecznie zasnute szarą mgłą; martwe Morze Śródziemne i amerykańskie wielkie jeziora; itp. itd.), ale doganiają nas efekty bardziej długofalowe. Te zdradliwe, bo niewidoczne na pierwszy rzut oka.
To jest koncepcja; a wykonanie? Łoj. Powiem tak: wiele już czytałem, ale chyba nigdy nie spotkałem się z takim bezwzględnym okrucieństwem autora wobec swoich bohaterów. Nie oszczędza nikogo. Nikogo. Jego fantazja w wymyślaniu okrutnych, ale nie przerysowanych, losów jest naprawdę zadziwiająca. Głównego bohatera tak naprawdę nie ma – nie dajcie się zwieść, że jest nim Austin Train. Przez cały czas śledzimy wiele różnych przeplatających się historii, i żadna z nich nie jest ważniejsza od pozostałych. A są to historie bardzo różne – od „zwykłych ludzi”, po takich, których rzeczywiście można nazwać „bohaterami”, przy czym nie tylko „bohaterowie” mają wpływ na przebieg zdarzeń.
W ostatecznym rozrachunku jest to powieść z gatunku tych najlepszych: dających do myślenia. I to jak dających.
…w trzech prostych krokach.
A tak poważnie, to się przejechałem takim rowerem i było czadersko. Oczywiście jeśli chce się uprawiać kardio czy inne… coś, to nie tędy droga, bo się nie spocisz. I trzeba się przyzwyczaić, żeby nie pedałować za mocno – bo jeszcze rower Ci się wyrwie do przodu chociaż się nie chciało i co wtedy będzie. Ale tak żeby poczuć wiatr we włosach (jeśli się takowe ma) – to jest naprawdę super. (Aha, rower nie pozwoli jechać za szybko, więc nie spodziewajcie się zbyt wiele pod tym względem.)
Logikę i intuicję zazwyczaj przedstawia się jako rzeczy sobie przeciwstawne. Może i tak jest – nie mam zamiaru teraz tego roztrząsać. Chcę się za to podzielić pewnym banałem, który sobie uświadomiłem niedawno. Wiąże się to z pół-serio-ironicznym powiedzeniem „jeśli kocha to poczeka”, które mi z różnych powodów chodziło po głowie kiedy wracałem do domu rowerem pewnego wieczora.
Logika zna pojęcie implikacji. Zacytowane powyżej powiedzenie jest przykładem – jeśli P to Q. Implikacja ma pewne właściwości, które, swoją drogą, wielu ludzi uznaje za „nieintuicyjne” – w szczególności fakt, że z fałszu wynika wszystko (jeśli P jest fałszywe, to cała implikacja jest prawdziwa, niezależnie od prawdziwości Q). Jednak jest jeszcze jedna właściwość, która, jak sobie właśnie niedawno uświadomiłem, jest intuicyjnie wyczuwana, ale niekoniecznie uświadamiana przez odbiorcę. Mam na myśli „postać dualną” implikacji, czyli równoważne stwierdzenie, że jeśli nie Q to nie P. W przypadku wspomnianego powiedzenia brzmiałoby „jeśli nie poczeka, to nie kocha” – i to właśnie ta postać jest prawdziwym i pożądanym znaczeniem tego powiedzenia.
Swoją drogą polecam takie „odwracanie”1 implikacji jako w zasadzie niegroźną zabawę. Na przykład, jeśli po odwróceniu implikacji brzmi ona podejrzanie, to zapewne oryginalne twierdzenie też jest podejrzane.
1 Nie mylić z trywialną zamianą argumentów, co jest sofizmatem nagminnie stosowanym przez wszelkiej maści demagogów. „Jeśli poczeka to kocha” nie jest prawdziwym stwierdzeniem – bo mogą być jeszcze inne powody, dla których może chcieć poczekać. Albo: antysemici nie popierają polityki Izraela, ale nie wynika z tego wcale, że ktoś niepopierający polityki Izraela jest antysemitą.