Zakłady, zakłady!

Nie jestem graczem, nie kręci mnie ryzyko, nie czuję dreszczyku emocji na myśl o potencjalnej wygranej… ale mam ochotę przyjmować zakłady. Konkretnie takie:

  • W którym roku po raz pierwszy będzie w Polsce (powiedzmy że w Warszawie, dla ustalenia uwagi) zima całkowicie bez śniegu?
  • W którym roku po raz pierwszy przez cały rok temperatura nie zejdzie poniżej zera?
  • Kiedy ludzie przestaną w ogóle myśleć o zimowych ubraniach?

Każde z tych zdarzeń na pewno ucieszy dużą liczbę osób. Mnie to wszystko zasmuca. Nie chodzi nawet o misie polarne topiące się w niezamarzniętym oceanie, chociaż o to też, i to bardzo. Pal licho to, że jako urodzony w środku zimy mam zimę za matkę. Smuci mnie, że śnieżna zima dotychczas była jedną z rzeczy kształtujących polskość, a my mamy to za nic.

To będzie moja forma patriotyzmu: pamiętać, że kiedyś było inaczej.

Zabicie świętego jelenia: wrażenia

Omal nie przegapiłem tego filmu. Zwlekałem z pójściem do kina (z przyczyn niezależnych) i gdyby mi się w końcu nie udało na niego pójść, nawet nie wiedziałbym jak bardzo powinienem tego żałować.

Yorgos Lanthimos ma talent do wymyślania nieszablonowych historii z zakończeniem, które najpierw da po łbie, a potem wypruje flaki… i wszystko to bez epatowania przemocą, w „europejskim” tempie i bez obfitych, łopatologicznych dialogów.

Nie muszę się zgadzać z wyborem dokonanym przez głównego bohatera, ale doskonale go rozumiem. Każdy inny reżyser by przedstawił jak jego żona go za to nienawidzi. Tutaj co prawda przez chwilę traktuje go z pogardą, ale wkrótce zmienia postawę. Każdy z wąskiego grona bohaterów próbuje coś dla siebie ugrać, strategie się zmieniają w miarę jak zmienia się zrozumienie sytuacji, a na końcu wszyscy zachowują się jak gdyby nigdy nic się nie stało. Znieczulica? A może właśnie najwyższa forma empatii?

Nie wiem czy przyszłe podręczniki historii kina będą Lanthimosa przedstawiać jako jednego z mistrzów początku XXI wieku. Być może za mało w jego filmach eksperymentów formalnych (nie licząc tego dość dziwnego zwyczaju wypowiadania się przez bohaterów kompletnie beznamiętnym tonem), czy innych rzeczy, które podniecają snobów. Może ja się kompletnie nie znam, ale moim zdaniem zasługuje on chociaż na wzmiankę honorową.

Sherlock, sezon 3 (dopiero!): wrażenia

Korzystając z okazji, że miałem kilka dni wolnych, i pudełko z BD, które leżało u mnie od dłuższego czasu, nieobejrzane z przyczyn technicznych (Linux + BD = złorzeczenie na idiotów w koncernach medialnych), wziąłem wreszcie rzeczone pudełko i użyłem jego zawartości.

Fakt, że miałem ten serial na dyskach zanim jeszcze go obejrzałem, dużo świadczy. Ale oznacza to też, że oczekiwania mam duże ;) Bardzo lubię Sherlocka, ale zawsze coś mi tam świta, że coś jest nie tak. Problem w tym, że nigdy nie mogę określić co to jest. Możliwe, że to format serialu tak na mnie działa. Półtorej godziny zazwyczaj trwają filmy, które są zamkniętą całością; tutaj mamy serial, który co prawda w każdym odcinku skupia się na jednym, ale jest też częścią większej ciągłości. Dłuższy czas trwania daje też więcej miejsca na rzeczy, które mogą pójść nie tak. Czyli może to zwykła statystyka?

Tak czy siak, mam takie wrażenie, że odcinek numer dwa, ten ze ślubem Watsona, jest właśnie demonstracją tego ostatniego. Od początku wydawał mi się on „poszatkowany”, przypominając mi dzieciaka z ADHD, znaczy mający kłopoty ze skupieniem się. Ten półtoragodzinny format przybrał tam tak jakby formę kubła, do którego wrzuca się co popadnie, bo jeszcze jest dużo miejsca. To nie krytyka, to obserwacja ;)

Z pierwszego odcinka niewiele wyniosłem wrażeń, co chyba należy zaliczyć mu na plus. Bo jak ja coś zauważam, to zazwyczaj nie jest to nic dobrego ;)

Trzeci natomiast to zdecydowanie przypadek „co za dużo to nie zdrowo”. Przegięli, jak na mój gust. Magnusson jest spoko, tylko trochę szybko jakoś się go pozbyli, i jakoś tak pojawił się znikąd i jakoś dziwnie szybko awansował na najniebezpieczniejszego człowieka, z jakim Sherlock miał do czynienia – bardziej nawet niż Moriarty? Chyba nie zdążyłem się do niego przyzwyczaić. Przyzwyczaić się też nie mogę – i raczej nigdy to nie nastąpi – do tej ilości dziwacznych i wielce użytecznych zbiegów okoliczności zakrawających na deus-ex-machina. Mary polubiłem od pierwszej chwili, za to, że była taka niezwykle zwyczajna i zwyczajnie niezwykła – po czym zrobili z niej niezwykle niezwyczajną i wszystko w niej przestało mi się podobać. Jeszcze mniej nie mogę wybaczyć tego, że najlepsza przyjaciółka Mary, jej druhna na jej ślubie, akurat tak się złożyło, że okazała się także sekretarką głównego antagonisty. A także tego, że Sherlock włamał się do biura owego antagonisty dokładnie w tym samym momencie, w którym zrobiła to Mary. I że ten najniebezpieczniejszy człowiek, z którym Sherlock miał do czynienia, skamle jak pobity szczeniak. Ugh.

No i jakie mam tu teraz napisać zakończenie? :) Generalnie dobry film/serial poznaję po tym, że po zakończeniu seansu jeszcze długo o nim myślę. Przypuszczam, że tak jest także wtedy, kiedy te myśli nie są tak bardzo pochlebne – ważne, że uważam to, o czym myślę, za warte rozmyślania o tym. Mimo wszystko Sherlock spełnia te kryteria.