W Zespole w pracy od jakiegoś czasu narasta fala buntu. Nie chodzi o to, że nie dostaliśmy premii obiecanych w umowach o pracę, że podwyżki – jeśli w ogóle ktoś dostał – inspirowały do śpiewania „Roty” (NB: pracuję w niemieckiej firmie), że raz za razem wybucha jakiś pożar, który gasimy z poświęceniem życia prywatnego i zdrowia psychicznego a w nagrodę zostajemy zmuszani do niespodziewanych weekendowych dyżurów pod telefonem bez należnego wynagrodzenia (nie licząc poklepania po głowie, jak wiernego psa, który zrobił co do niego należało), że firma przez rok deliberowała nad RODO i nagle miesiąc przed terminem obudziła się z korporacyjną ręką w nocniku i musimy przemeblowywać plany majówkowe żeby nie było że jesteśmy niewdzięczni i uprawiamy obstrukcję – podczas gdy wszystkie agile’owe ideały poszły tam, gdzie kierownictwo je miało przez całe dwa lata „pracy w scrumie”, i znów stoją nam nad głowami i co chwila dopytują się „czy już zrobione?”… Przy tym wszystkim ta jedna rzecz może się wydawać trywialna, ale może właśnie dzięki temu, że jest to ten przysłowiowy opłatek miętowy, ta kropla co przelewa czarę, może właśnie dlatego tak nas to gryzie.
W pewnym momencie jedna z koleżanek w pracy po prostu porozmawiała z naszym niemieckim product ownerem o tym, że nie bardzo przepadamy, kiedy się o nas mówi „resources”.
Ów był zdumiony. Zszokowany i osłupiały. Wstrząśnięty, nie zmieszany. Bo jemu od zawsze kładli w głowę, że „osoba” czy „pracownik” są niemodne i jak ktoś tak mówi, to jest stary, zacofany i bije dzieci. On teraz nie potrafi inaczej. Jest fizycznie niezdolny do zinternalizowania koncepcji, że ktoś nie chce być „zasobem” na równi z drukarką czy monitorem.
Ja od dawna wiem, że korporacja wysysa duszę i zmienia człowieka w wydmuszkę… zasób. Może nie do końca zgadzałem się z lamentami niektórych, którzy twierdzili, że „zasoby ludzkie” to rozmyślnie skonstruowany termin w memetycznej wojnie megakorporacji przeciwko ludzkości. Myślałem, że dehumanizacja to po prostu wypadkowa psychologii tłumu, perwersyjnych incentyw i czego tam jeszcze… A tu takie coś. Przejrzałem na oczy. Okazała mi się naga prawda (i wcale nie jest ona atrakcyjną kobietą). To była świadoma kampania prania mózgów!
W poprzedniej pracy, o której swego czasu pisałem całkiem sporo na niniejszym blogasku, od pewnego czasu miałem szefa, który ileś lat przepracował w Ameryce. Dawało się to odczuć natychmiast i bez żadnych specjalnych zdolności obserwacyjnych. Spoufalanie się z podwładnymi jak z kumplami z paczki… Takie rzeczy. Czy on, i jemu podobni, którzy wyjechali za chlebem „na zachód” i wracają nasiąknięci tamtejszą kulturą zarządzania, są wszyscy skażeni tym rakiem?
Nie wiem. Naprawdę nie wiem.
Nawiązanie w tytule: przekornie tak, o.