Solo: wrażenia

Generalnie to od początku było wiadomo, że trzy rzeczy będą na milion procent: Chewbacca, Sokół i Lando. Wszystko to było, nie zupełnie w tej kolejności, ale odfajkowane jak należy. No właśnie: zawsze w takich przypadkach mam wrażenie, że reżyser i scenarzyści zakreślili odpowiednią pozycję na liście, pogratulowali sobie, i przeszli do następnej. Ale mus to mus (chociaż malinowy jest najlepszy). Bardziej mnie, jako lodowato zimnego mózgowca co niczym nie jest w stanie się cieszyć (co nie jest prawdą!), co nie pozwala mi przejść do porządku dziennego, to dwie rzeczy: jakościowa i ilościowa.

Rzecz ilościowa to to, że wszystkie te trzy rzeczy zdarzają się niemal jednocześnie. Nie jest to takie raz-dwa-trzy, ale w skali życia ludzkiego te parę tygodni (??) jest przecież jak okamgnienie. Raz mamy pyskatego trepa wyrzuconego z akademii lotniczej „za posiadanie własnego zdania”, a zaraz potem objawia nam się w pełni ukształtowany Han Solo ze swoim własnym statkiem, z wiernym przyjacielem i z wiernym wrogiem, całkiem gotowy do pojawienia się w „Nowej nadziei”, poza tym że musi spędzić ileś tam lat na pustynnym zadupiu i nic a nic się nie zmieniać.

Rzecz jakościowa bardziej mnie uderzyła, bo Han Solo, jakiego znamy, to świetny pilot, mający gadane i dar przekonywania, ale życiowa oferma. Zdecydowanie pasuje do niego pochodzenie „śmietnikowego szczura” z koszmarnej planety. Co do niego nie pasuje to obycie, znajomość języków i kultur, zdolność przewidywania na kilka ruchów dalej niż ktokolwiek inny, i spryt ostry jak żyleta. Han Solo z „Nowej nadziei” wiecznie wisi komuś kasę i tkwi na tym pustynnym zadupiu w zależności od jakiejś gigantycznej ropuchy i bez nadziei na wydostanie się na szerszą galaktykę. Han Solo z „Solo” ze swoimi talentami jest jednym z najniebezpieczniejszych ludzi pośród gwiazd. Powinni się go bać wszyscy ważniacy, bo każdego z nich wykiwa. Coś tu się nie spina.

No i oczywiście musiało się okazać, że ten byle kto, w całej tej wielkiej galaktyce, akurat on trafił w odpowiednie miejsce i odpowiedni czas by mieć bezpośredni wpływ na sprawy Najważniejsze. Świat jest mały, to gargantuiczne niedopowiedzenie. Ech.

Stosy trupów na mojej podłodze

Przyznam się, że piszę ten wpis głównie ze względu na tytuł, bo o czym tu tak właściwie pisać? No leżą stosy trupów na mojej podłodze. Siedzę przy komputerze pod oknem stropowym, mieszkam niedaleko fosy dawnego carskiego fortu, to i przybywają wieczorami z mroku. A ja klaszczę, i klaszczę, jakby to było przemówienie pierwszego sekretarza KC; trupów przybywa a ja się zastanawiam: czy to komary stały się głupsze że się tak łatwo dają, czy to ja ewoluowałem w maszynę do zabijania o laserowym wzroku i nieludzkiej koordynacji? Bo zdaje się że dawniej było z tym dużo trudniej: bzyczało to, człowiek się zamachiwał, bzyczenie wracało po minucie i tak w koło Macieju…

Meshuggah w Progresji: wrażenia, czyli miłość w metrum 5/6 ❤

Powiedzmy to na wstępie i bez ogródek: stojąc/podskakując/pogując tam pod sceną nabierałem niepodważalnego, niezachwianego i twardego jak skała przekonania, że Meshuggah to najlepszy, największy i najważniejszy zespół przełomu tysiącleci. Jeśli ktoś tego do tej pory nie wiedział, to teraz już dzięki mnie wie. O!

Ja naprawdę przez bardzo długi czas myślałem, że to taka muzyka „kanapowa”, że się słucha tego siedząc na kanapie z metronomem i kalkulatorem. Uwielbiałem ją, ale nie podejrzewałbym jakiegoś wielkiego szaleństwa na koncercie (dodam, że już raz ich widziałem, jakieś 10 lat temu, gdy byli na trasie z The Dillinger Escape Plan). Ale już od pierwszych dźwięków było jasne, że tego wieczora nie będzie jeńców. Tłum ruszył w pogo od samego początku i żadne połamane rytmy nikomu nie przeszkadzały. Przed każdym utworem rozlegało się głośne skandowanie: Me-shug-gah!! Me-shug-gah!! A ja skandowałem z nimi.

Nie wiem jak to zrobili, że zagrali właściwie wszystkie moje ulubione kawałki. Może po prostu moje ulubione są najlepsze? ;) No, zabrakło mi tylko Corridor of Chameleons. Gdyby to zagrali, to by była totalna miazga. Zresztą nie zagrali nic starszego niż Nothing. A szkoda, bo w tym najwcześniejszym okresie też mieli niezłe wymiatacze. Ta płyta (nadal moja ulubiona!) zresztą miała dość silną reprezentację; przy Rational Gaze był największy młyn, Straws Pulled At Random zagrali na bis i też był to istny huragan. Równie popularny był (już klasyczny) obZen z nieśmiertelnym Bleed (niszczycielem perkusistów) na czele i drugim największym młynem przy Pravus.

Ostatnimi czasy trochę (ale tylko odrobinkę!) kręciłem nosem na to, że od paru płyt Meshuggah jakby zarzucili poszukiwania nowych odcieni szaleństwa. Koloss i The Violent Sleep of Reason to bardzo porządne płyty, ale jednak dość zachowawcze. Zespół znalazł swoją niszę (po okresie niezbyt udanych poszukiwań) i w sumie nie można im mieć nic za złe. Z drugiej strony wygląda na to, że panowie bardzo uważnie przestudiowali (z metronomem i kalkulatorem, być może nawet na kanapie?) co się sprawdza na koncertach, a co nie, i efekt jest spektakularny. Tylko nie do końca to słychać na płytach. Chociaż próbowali! (Ostatnia wszak była nagrana „na setkę”.)

Największą wadą tego koncertu było to, że skończył się zdecydowanie za wcześnie. Na szczęście (chociaż to jak kto woli) odbywał się w formule „dużo grania mało gadania”, jak mawia pewien prezenter radiowy. Podobnie zresztą jak występ Decapitated, którzy grali jako pierwsi. Ci zawsze urywają łeb, ale może to wrażenie z występu gwiazdy, a może faktycznie byli trochę nie w formie, tym razem jednak było jakby z nieco mniejszą mocą.

Na koniec zostawiam was z czymś ładniejszym i spokojniejszym: Meshuggah na flet ;)


P.S. Mały akcent humorystyczny nastąpił gdy pewien Ukrainiec (chyba) próbował mnie zapytać „що вони кричать?” kiedy w pewnym momencie tłum dla odmiany skandował „na-pier-da-lać!” :) Ale byłem zbyt skołowany żeby od razu skojarzyć o co mu chodzi, zresztą i tak nie umiałbym przetłumaczyć ;)

Kilka spostrzeżeń muzycznych na gorąco (znaczy na upalnym początku lata)

Cosmic Sludge: Ta płyta mi przypomniała że od dawna nie słuchałem porządnego sludge’u. To jest porządny sludge. Tylko o tyle nietypowy, że tempa są czasem szybsze od kanonu, a utwory nie ciągną się jak rzeka-ściek. Jest krótko, konkretnie i z mazistym przytupem. Czyli tak jak lubię przemysłowy szlam ;)

Geometria geografii ludów ugrofińskich: Co jest z tymi Ugrofinami? Z jednej strony Oranssi Pazuzu w Finlandii śpiewający po fińsku, a z drugiej Thy Catafalque na Węgrzech śpiewający po węgiersku. Oba zespoły zaczynały od black metalu, a skończyły gdzieś na awangardzie. A że mózg lubi widzieć powiązania, jestem przekonany że to nie jest przypadek ;) Thy Catafalque nie porywa mnie (jak na razie) tak jak Oranssi Pazuzu, ale na pewno warto ich znać. Czasem zaśpiewają ładnie, czasem chlusną szlamem, a generalnie jest ciekawie.

Where Owls Know My Taste: Lubię kiedy zespół kombinuje. Ale nie lubię kiedy kombinowanie kończy się przerostem formy nad treścią. Klasycznym przykładem dla mnie są wcześniejsze dokonania Between the Buried and Me (ostatnio podobno bardziej „spiosenkowieli” – coś tam słyszałem, ale się nie interesowałem). Dużo połamańców, zmian tempa, zmian metrum, a nic się ze sobą nie klei. Nota bene podobnie nie lubię kiedy „eklektyzm” w muzyce polega na tym, że tu trochę takiego stylu, tu trochę siakiego, a wszystko wrzucone do jednego gara bez pomysłu jak je sensownie połączyć w spójną całość. Rivers of Nihil balansują tutaj na krawędzi. Generalnie jest dużo porządnego grania takiego jak lubię – tu trochę przygrzeją technicznie, tam machną mulisty pejzaż – ale są też momenty kiedy zapytuję „ale… po co?”.