Zacznę może od końca.
Szkoda że film zrobili Amerykanie, ale kto inny miał go zrobić – w końcu rzecz się ma ich bohatera narodowego (chociaż będą się upierać że to bohater ludzkości). Scena na Księżycu (będziecie wiedzieć która) może nawet wzbudzać niesmak, taka jest ckliwa (u mnie wzbudziła). Oni to lubią. Twardziel okazał się mieć gołębie serce, a wszystko co robił było z powodu… no wiecie. Ugh.
A teraz wyobraźcie sobie Warszawę z lat 40. XX wieku. Jest czarno-biała, prawda? Lata 60. z kolei mają ziarnisty obraz i wyblakłe kolory. W takim klimacie utrzymany jest film, bo tak się tworzy klimat lat 60. Będę na to kręcił nosem, bo mimo wszystko świat w czasie II Wojny Światowej nie był wyprany z kolorów. Mi to psuło poczucie, że te rzeczy działy się naprawdę, ale może to tylko ja. Przypomina mi się tutaj „Monachium” Spielberga, w którym klimat lat 70. został odtworzony poprzez trącące dzisiaj myszką fryzury, stare modele samochodów, wzornictwo przedmiotów użytku codzienniego – i mnóstwo skuterów na ulicach. Chyba było to dobrze zrobione, skoro tak mi zapadło w pamięć…
Najciekawsze dla mnie było zobrazowanie lotów „od podszewki”, znaczy pełne napięcia chwile wyczekiwania, po czym huk, zgrzytanie metalu i wibracje wytrząsające mózg z głowy. Przypuszczam, że twórcy trochę jednak tu naściemniali, ale doceniam próbę pokazania, że w praktyce nie było to takie romantyczne jak to się czasem przedstawia. Gdyby jeszcze pokazali te długie i bardzo liczne godziny ćwiczeń miliona różnych scenariuszy, to by było super git.
W tym temacie: X-15, mmmmmm, mój drugi ulubiony typ samolotu ;)
Moment, w którym żołądek mi się ścisnął, to scena dziejąca się 27 stycznia 1967. Bo wiedziałem co się pod koniec zdarzy. A twórcy wiedzieli, że będę to oglądał wiedząc co wiem i jeszcze się ze mną zabawiali, okrutnicy.
Resztę zostawiam krytykom którzy się znają ;)
A poza tym znajoma się zapytała retorycznie, jak ja to robię że wszystko brzmi negatywnie :)