Dedekomunizacja

[Niniejszy wpis piszę wyłącznie po to, żeby mieć pretekst do użycia tego słowa w tytule, ponieważ treść merytoryczna niniejszego wpisu jest zerowa.]

Zupełnie niedawno przejeżdżając obok stacji Metro Politechnika pokazywałem gościni spoza Solycy, „a tutaj mamy Aleję <zgroza> Lecha Kaczyńskiego!” licząc na to, że gościni się przeżegna, wykona gest mający chronić przed Złym i tak dalej. Tymczasem dzisiaj przejeżdżałem tamtędyż za dnia (kiedy była gościni była noc i w ogóle) i co ja widzę? Powróciły tabliczki z Armią Ludową. No i wtopa z gościnią spoza Stolycy! Gościni była wielce rozczarowana koncepcją, że być może („a dlaczego ‚być może’?” cytując klasyka, który mówił nota bene dokładnie o tej samej ulicy co ja o niej piszę) owa dedekomunizacja nastąpiła jeszcze przed jej wizytą, tylko ja po prostu jestem gapa i się zagapiłem.

Czy ci niewdzięczni politycy w ogóle myślą? Na przykład o tym, że ktoś może się skompromitować nie nadążając za wichrami historii? No? NO??

Kilka spostrzeżeń muzycznych na marzec… znaczy luty (nie poznasz wyglądając przez okno)

Korn-less labyrinth: Dużo fajniejsze niż Korny z ostatnich N lat. 78,34887% redaktorów muzycznych potwierdza!

Hasa sobie radio: Kiedy pierwszy raz zetknąłem się z Thy Catafalque, było powiedziane, że zaczynali (właściwie zaczynał, bo to bardziej projekt niż zespół) od black metalu, co okazuje się nie do końca prawdą (ale może tak było na dwóch pierwszych płytach, do których się jeszcze nie dokopałem). Potem zaczęło to dryfować w stronę bardziej… nawet nie da się za bardzo powiedzieć jaką ;) Nie jest to tak drastyczna przemiana jak w przypadku Ulver, coś bardziej na miarę Shining (tego szwedzkiego). Tyle że Thy Catafalque jest na wskroś projektem eksperymentalnym, a podlinkowana płyta jest póki co najbardziej fascynującą z tych, które poznałem. Zaczyna się tajemniczymi dźwiękami podobnie jak Autoscopia: Murder In Phazes Blindead, ale zamiast w post-metal, startuje w bardziej groove-black-industrialne dźwięki, podszyte do tego space-rockiem. Drugi utwór z kolei rozpoczyna się iście powermetalowo, by zaraz skręcić nieco bardziej w melancholię (Katatonia?), przejść po jakimś czasie w (węgierski?) folk i na koniec znów zaatakować ścianą dźwięku (i motywem gładko wgryzającym się w mózg). Nie jest pewnie trudno zmieścić to wszystko w blisko 20 minutach, ale przynajmniej w ten sposób nie ma się poczucia bałaganu. Köd utánam z kolei mógłby być wielkim przebojem (i pewnie był na Węgrzech? nie mam pojęcia); niby to prosta łupanka, ale w tle dzieje się zadziwiająco dużo. Potem bywa różnie – zazwyczaj spokojnie, czasem trochę ciężej. Całkiem, całkiem fascynujące.

Am Am Ámr: Pana Ihsahna znam od bardzo niedawna, mniej więcej od czasu kiedy wszyscy (włącznie ze mną) się zachwycili poprzednim albumem, Arktis (chociaż najwyraźniej o tym nie wspomniałem?). Tamta płyta jest tak eklektyczna, że aż na początku uznałem, że to dla mnie za dużo. Ale ta skrząca się od pomysłów kreatywność w poszukiwaniach ma jednak nieodparty urok. Na nowej płycie jest bardziej statecznie, pojawia się nieco więcej elektroniki, pojawia się bardziej konwencjonalna mroczno-rzewna ballada, jest też czad. Wydźwięk emocjonalny jest nieco inny, co Pewnym Osobom przeszkadzało, ale ja chętnie do tej muzyki wracam. Warto.

O popularności

Codziennie rano, przed prysznicem, siadam sobie na kibelku i przeglądam w apce na telefonie główną stronę Wikipedii. Jest tam dział „ostatnio popularne” i jest ten dział dość interesujący. Ponieważ można z niego wyczytać wiele rzeczy o społeczeństwie.

Na przykład dowiaduję się z tego działu, nie z wiadomości, że ktoś zmarł. Najlepszą drogą ku popularności jest śmierć, jak się okazuje.

Inny typowy powód pojawienia się na liście ostatnio popularnych artykułów na Wikipedii to to, że robią o kimś film. Na ten przykład niejaki Ted Bundy bryluje po niej niemal nieustannie już od ponad miesiąca.

A dziś?

Dzisiaj Walentynki znalazły się na drugim miejscu. Na pierwszym zaś – Panzerkampfwagen II.

I co to mówi o polskim społeczeństwie?

Faworyta: wrażenia

Znowu poszedłem na film o kobietach walczących o władzę? (I znów królowa Anglii, chociaż tym razem inna?)

Yorgos Lanthimos nakręcił normalny film! I kasowy! Normalnie nie wierzę. (Chociaż może jest on normalny tylko w porównaniu z innymi jego filmami.) I to, można chyba powiedzieć, komedię (naprawdę się śmiałem – chociaż na końcu jest zdecydowanie gorzko).

Szczerze powiem, że długo się wzbraniałem. Ale to dlatego, że tak bardzo się wzbraniałem, że aż odmawiałem dowiedzenia się czegokolwiek o tym filmie, w tym tego, kto jest reżyserem. (Kostiumy! I w ogóle! Z daleka wyglądało to na sentymentalny film dla sentymentalnych bab. Męskie porażenie mózgowe mnie też czasem dopada.)

Nie jestem pewien czy jestem w stanie podzielić zachwyty krytyki, mimo że podobało mi się, i to nawet bardzo. Ale biorąc pod uwagę że zwykle jeśli mam jakieś uwagi to raczej negatywne, a tym razem takich nie mam, to chyba jednak jest super ;) Tak czy siak nawet ja zauważam zajebistość gry aktorskiej, w szczególności ulubionej aktorki Lanthimosa, Rachel Weisz, która na dodatek wygląda przezajebiście w strojach z epoki (można powiedzieć, że pasuje do niej jak ulał).

A przede wszystkim zawsze w przypadku takich filmów szczególnie się delektuję przedstawieniem ducha epoki i z mniejszym lub większym skutkiem próbuję określić konkretny czas i kontekst historyczny (jeśli nie jest podany jak na dłoni; a ja może nie jestem dyletantem, ale mimo wszystko kompletnym amatorem). To jednak istotne, żeby nie ściemniać w tej materii. A tutaj mamy też przypomnienie, że tylko najwyższe klasy miały jako tako wygodne życie – wszyscy pozostali mieli raczej przerąbane.

Pewnego popołudnia w korpo-kuchni

Siadam naprzeciwko dużego telewizora w kuchni w pracy, na którym nieustannie leci BBC, a tam Biedroń.

Dysonans poznawczy. Gapię się i widzę machające biało-czerwone flagi. Aha. Ejże! Ale co łone tam robio? O co kaman?

No tak, wydarzenie! Ale nie zorientowałem się czy wydarzeniem tym jest jego nowa partia i on jako on, czy też to, że on jako gej wybił się w faszystowskim kraju? Wszak Polska ma bardzo… ciekawą reputację w świecie ostatnio.

Maria, królowa Szkotów: wrażenia (z przydługą dygresją)

Mam trochę problem z takimi filmami (historycznymi z czasem akcji rozpiętym na dłuższym okresie, a nie takimi które zdają test Bechdel na piątkę z plusem, no bo przecież). Siłą rzeczy zawsze będą mniej lub bardziej galopować przez historię – dramatyczna scena goni dramatyczną scenę, podczas gdy pomiędzy nimi przecież było zawsze dużo czasu, kiedy „nic ciekawego” się nie działo. Wychodzi na to, że jednak dłużyzny są konieczne, żeby podkreślić to, że rzecz się dzieje na przestrzeni wielu lat, a nie dwóch godzin. No ale to jest sztuczka, która niewielu się udała, no a Josie Rourke w końcu jest filmową debiutantką. Nie ma też gwarancji, że forma serialowa poradzi sobie z tym lepiej – próbowałem oglądać Tudorów, ale wydał mi sie jakiś taki… bezjajeczny. I tam też scena dramatyczna goniła scenę dramatyczną. Co tu, kurna, serial o Transformersach??

Kojarzy mi się to w każdym razie z tym, w jaki sposób się uczy historii. Historia to po prostu generalnie historia wojen i wielkich czynów wielkich ludzi (kłania się przedwieczna tradycja eposów opowiadanych przy ognisku?). Kraj, w którym nie było przemocy, ma w podręcznikach minimalną reprezentację. Okresy pokoju i stabilizacji są traktowane zdawkowo. Pęka się z dumy z powodu zwycięskich bitew, tworzy się martyrologiczną otoczkę wokół klęsk. Tymczasem nie trzeba pogrzebać długo, żeby się przekonać, że nawet sama wojna to tak naprawdę straszna nuda przerywana chwilami chaosu i zamieszania (w różnych czasach w różnych proporcjach, oczywiście). A codzienne życie ludzi, którzy żyli w tle tego wszystkiego? To już tylko w publikacjach specjalistycznych. Z czasem zaczęła mnie coraz bardziej męczyć ta stronniczość, że tak powiem. Coraz częściej próbowałem sobie wyobrazić jak to wszystko wyglądało na co dzień, w domu zwykłego mieszkańca zwykłego miasta, miasteczka, wsi. Jak to w praktyce wyglądało, że jedno państwo przejmuje terytoria drugiego państwa, na ten przykład? Jedną rzeczą, która mi najbardziej zapadła w pamięć z laktury Serca Europy Normana Daviesa (jeśli dobrze pamiętam) był opis tego momentu, kiedy po trzecim rozbiorze polski rząd opuścił budynki władzy w Warszawie, a Prusacy zdejmowali z nich narodowe insygnia. Tak, to jeden z tych dramatycznych momentów, ale jakże namacalnych.

Przepraszam, że wyskoczyłem z taką tyradą w kontekście zupełnie niewinnego filmu :) Bo zdecydowanie warto go zobaczyć – poznać kobiecą perspektywę, choćby i na brutalną walkę o władzę, każdemu wyjdzie tylko na dobre. A Josie Rourke może i debiutantka, ale skuchy nie ma.