Z gabinetu Freuda: przyszłość, duchy i mój własny blogasek

To było naprawdę dziwne. Usiadłem do klawiatury, skręciłem wiatrak, który generował wizg jak u startującego myśliwca, i zacząłem pisać: „Wiem że widziałem dopiero trzy odcinki, a serial jest znany z tego, że zwroty akcji kręcą się jak na karuzeli, więc wszystko jeszcze zupełnie się pozmienia, ale coś mi nie daje spokoju”. Mniej więcej,  parafrazuję, ale w ten deseń. Serial dotyczył być może niedalekiej przyszłości, a może innego świata; były tam (jak to u mnie w snach!) spektakularne pejzaże (NB, w tym słowie zawsze robię błąd ortograficzny), wymyślne budowle i ogrody na ich podwórzach… Oraz historia o tym, że ktoś zamordował i żeby ukryć swoją zbrodnię zaczął tworzyć duchy ofiary. Wpierw jednak się pochwalił tym przed jedną taką, która było powszechnie wiadomo, że się z ofiarą bardzo nie lubi. Zrobił to tak, że wziął rozłożystą spódnicę ofiary (w kolorowe pasy) i zaczął z nią tańczyć – rozkładać, zatraczać nią kręgi, takie rzeczy. Rzecz, która mi nie dawała spokoju, z kolei (nie, nie było to morderstwo ani dziwaczny taniec ze spódnicą!), to fakt, że jedna z budowli stała na skraju przepięknej plaży, a mimo to nikogo na niej nie było – ludzie za to kręcili się (trochę jakby bez celu – jak stażyści na planie taniego filmu?) po ciasnym ogrodzie na podwórzu. Szczegóły oczywiście się zacierają szybko, a rzeczywistości sennej nie da się tak naprawdę opisać żadnymi słowami…

Nie wiem czy słusznie robię, że to piszę, bo możliwe że ujawnia to trochę za dużo na temat mojego umysłu, i jestem pewien, że czytelnik powie mi, żebym poszedł się leczyć…

Kilka spostrzeżeń muzycznych z fracuskim łącznikiem (będzie wiadomo kto nim jest)

Deathspell Omega prawdę ci powie: „The band noted that a major purpose of The Furnaces of Palingenesia was to shatter a myth that’s so central to stability both on an individual and civilisational level: the impervious necessity to believe that what we do is just, that we are just, that good and evil in intent and deed are as distinct as night and day. They also argued: Twice, man committed the highest of crimes: by waging an absolutist war against nature and, therefore, against life itself. And, secondly, by severing the bond to nature and forging an anthropocentric worldview that places man above everything else and, therefore, can be used to justify just about anything – no matter how short-sighted or ill-advised – so long as it appears to serve mankind’s interests. Extracting man from the natural order, by intent if not in effect, was a sign of hubris which remains literally without equivalent and whose resulting devastations will know no equivalent either. Listen carefully enough and you’ll hear demonic snigger.” #nofilter

French Instinct: Gwoli ścisłości, powyższe znalazłem głównie dlatego, że słuchałem najnowszej płyty Alcest i tak sobie myślałem, że Francja specjalnie metalem nie stoi. Owszem, mamy Deathspell Omega, mamy Gojira, ale to trochę przypadki szczególne, bo te dwa to bardziej przekaz intelektualny/ideologiczny ubrany w muzykę (i w obu przekazem tym jest wściekłość na ludzkość, z czym całkowicie się zgadzam). Jest też NAÏVE, które już tu chwaliłem, ale to też taki przysłowiowy wyjątek potwierdzający regułę (cytując: „Łomot, ale z francuskim szykiem. Klimat, ciężar i elegancja w jednym kociołku – takie coś to tylko we Francji.”). Pewnie jest wiele francuskich zespołów metalowych, o których nigdy nie słyszałem, i do niedawna zaliczał się do nich właśnie Alcest. A Alcest jest gatunkowo pokrewny NAÏVE, tyle że z mniejszą dawką łomotu, a większą klimatu. Mniej oryginalne, przez co pewnie bardziej francuskie ;) I tylko jak gdzieś spróbują wstawić wrzask to trochę kiepsko to wypada – chyba Francuzi są trochę zbyt subtelni jak na takie rzeczy (viva stereotypy!) ;)

Parapetus redux: A skoro już przy tym jesteśmy, Paracletus Deathspell Omega pozostaje dla mnie nieodgadnionym fenomenem, bo to być może najbardziej fantastyczna płyta, jaką kiedykolwiek słyszałem, mimo że nadal nie ogarniam ;) A tak swoją drogą, w międzyczasie wydali dwie nowe EP-ki i jeden pełnogrający album, które udaje mi się ogarnąć nieco lepiej. Postęp!

Dowolny numer National Geographic: wrażenia

Prenumeruję NG (polską edycję) od kilkunastu lat. A przynajmniej prenumerowałem, bo kilka miesięcy temu skończyła się prenumerata i nikt mnie o tym nie ostrzegł ;) W każdym razie czytałem najnowszy numer po kilkumiesięcznej przerwie i rzuciło mi się w oczy coś, na co wcześniej niezbyt zwróciłem uwagę. Mianowicie, wersja TL;DR numeru mogłaby wyglądać tak:

  • Wstępniak: szczerze mówiąc nie pamiętam
  • Kilka ładnych zdjęć: mamy piękną planetę, póki co
  • Artykuł okładkowy: ludzie to zakłamani debile
  • Artykuł następny: ludzie to kurwy, z paroma wyjątkami
  • Artykuł następny: ludzie to kurwy
  • Artykuł następny: dobra, do niego jeszcze nie dotarłem, ale chyba wiem co będzie…

Nie żebym krytykował; zgadzam się z powyższym w całej  rozciągłości. To tak dla jasności.

Kilka spostrzeżeń muzycznych na temat dokładnie jednej płyty, co czynię ponieważ czas ucieka

A Dawn To A Dawn To Fear (Vertikal Salvation?): Trochę czasu to zajęło, ale w końcu najnowsza płyta Cult of Luna do mnie przemawia. Nie jest natychmiastowo rozpoznawalna jako monumentalnie dobra (chociaż „The Silent Man” od razu śmiało sięga ku temu poziomowi), ale dojrzewa dość szybko. Pewnie jest tak dlatego, że w porównaniu z Vertikal utwory są bardziej subtelne, tak jakby drugim z rodziców było Salvation – i to też pewnie ostatecznie sprawi, że kiedy już dojrzeje, to nagle okaże się być najlepszą płytą zespołu. W pewnym sensie całość kojarzy mi się z pierwszą płytą Bloodiest, w tym, że poszczególne utwory są jak cukiereczki, które można smakować razem lub osobno ;) Obżeram się nimi teraz na okrągło przed koncertem ósmego grudnia. Są coraz smaczniejsze.