IgorrrgrinderrrrrWAT?: I znów dałem się zaskoczyć, i to mniej więcej dokładnie godzinę po tym, jak opublikowałem spostrzeżenie o byciu zaskakiwanym. Poleciał mięsisty riff z growlem Corpsegrindera, fajnie. I tu nagle mięsisty riff zmienia się w porąbaną elektronikę. Że hę?? Gdybym wcześniej znał Igorrra, to bym nie miał prawa być zaskoczonym, ale nie znałem, więc trafiło mnie prosto między oczy. I zadumałem się nad faktem, że Cannibal Corpse jakimś cudem nie gryzie się z dubstepem…
Shrines of me being ignorant: Powiedzmy że to kolejna zaskoczka (to jak z nieszczęściami, które jak wiadomo chodzą stadami), że jakimś cudem nie znałem i nie wielbiłem dotychczas Ulcerate. (BTW: Oszczędzę wam kalambura o Ulkach i ceratach.) Przecież to jak w pysk strzelił dokładnie jak na moje osobiste zamówienie! Deathspell Omega! Neurosis! Przemieszane i do kwadratu! A przy tym zachowujące piosenkowość! Innymi słowy, muzyka totalna. Nazwę znam, coś słyszałem, ale dopiero teraz dociera do mnie jakimś kolosalnym niedopatrzeniem jest, że dotychczas się w nich nie wgryzłem. Wgryzać się w owrzodzenie, z tym oto miłym obrazem was zostawię.
Rejdżyk, ale nie ten co myślicie: Coś tam ostanio pisałem, że eksperymentalne coś jest przeważnie lepsze niż po prostu coś, i tak jakoś ostatnio mi się przypomniała najbardziej eksperymentalna płyta Queensrÿche (i, szczerze mówiąc, pierwsza której jestem w stanie słuchać), czyli Rage For Order z 1986 roku. Okazuje się, że pisałem już o niej nieco jakieś 16 lat temu. Ale nadal mam do niej jakiś wyjątkowo duży sentyment, mimo że poznałem ją nie od razu, a jako „tą wcześniejszą” niż (nie bójmy się użyć tego słowa) genialne Operation: Mindcrime i wybitne Empire. Ale widocznie już wtedy miałem słabość do eksperymentów, tym bardziej że najbardziej właśnie lubiłem najbardziej eksperymentalny na tej najbardziej eksperymentalnej płycie kawałek Neue Regel. Ale mamy też takie rzeczy jak I Dream in Infrared, gdzie już sam tytuł intryguje (no bo, że jak?), albo Screaming in Digital. Podobały mi się powstawiane tu i ówdzie sample, dziwne dźwięki, i duszny klimat, do którego chyba już nigdy nie wrócili, a także wybuchowe brzmienie perkusji, które na następnej płycie wyżyłowali tak, że zabijało. No i oczywiście ich specjalność, czyli podniosłe utwory z ogromnym potencjałem przebojowym, którym już wkrótce mieli zabłysnąć. Może jak na obecne standardy te eksperymenty nie są jakieś specjalnie oszałamiające, ale na małoletnim mnie zrobiły naprawdę spore wrażenie.
Sso ten lotus?: Ja naprawdę nie chcę się lansować na jakiegoś straszliwego snoba, ale zazwyczaj kiedy słyszę coś takiego jak Soen, moim pierwszym odruchem jest „zbyt zwyczajne„. Może się jednak zdarzyć, że gdzieś tam z tyłu głowy zanotuję sobie, że „ma potencjał„. I może się potem zdarzyć, że posłucham ponownie. Czasem nawet się zdarza, że coś zatrybi i potem już sam mam ochotę do tego wrócić. Tak się stało z Lotus. Tak, aranżacyjnie jest to dość nieskomplikowana muzyka, ale ładunek emocjonalny jest, są nieoczywiste rify, jest świetny wokalista, jest niebanalna sekcja rytmiczna, jest charakterystyczne brzmienie, więc jest git.
2 uwagi do wpisu “Kilka spostrzeżeń muzycznych w czasach dystansu społecznego”