Nie pamiętam w jakich okolicznościach kupiłem tą książkę (moja kolejka czytelnicza nadal ma opóźnienie kilkunastomiesięczne). Być może zachęciła mnie jakaś recenzja (tak jest zazwyczaj). Być może zainteresowała mnie zajawka na okładce, że to „nowe spojrzenie” na temat. Lubię nowe spojrzenia. Lubię kiedy nowe odkrycia i nowe interpretacje wymuszają przebudowanie istniejących teorii lub nawet ich zastąpienie nowymi – tak przecież działa proces naukowy.
Nie lubię za to politycznie i ideologicznie motywowanego gadania bzdur. Bo do tego sprowadza się ta książka… A przynajmiej tak wnioskuję po wstępie i pierwszym rozdziale, bo tylko tyle zdzierżyłem.
Przed kupnem powinienem był przeczytać chociażby wstęp. Już tam roi się od czerwonych flag i znaków ostrzegawczych, że mamy do czynienia z czyimś widzimisię a nie poważną rozprawą. Teoriospiskowa retoryka: mowa o zakłamaniu „tzw. oficjalnej nauki”, która wybiórczo pomija „niewygodne” fakty i wbrew nim nadal propaguje rasistowskie „dogmaty” pisane przez zwycięzców historii (niemiecko-chrześcijańskich, rzecz jasna); albo jakże charakterystyczne biadolenie na „zaprogramowane umysły”. Co interesujące, i co zauważyłem u innych teoriospiskowców, cały wywód jest upstrzony powoływaniem się na najnowsze badania i odkrycia… nauki, tutaj przede wszystkim archeogenetyków (to ci, którzy wydobywają i sekwencjonują DNA z kości starożytnych ludzi i nie tylko). Nawiedzona metodologia: autor przedstawia „proces oświecenia” podzielony na siedem etapów: nieświadomość, ciekawość, aktywność, wiara, tożsamość, wiedza, oświecenie. Brzmi sensownie, jednak jeśli się weźmie pod uwagę, że taka np. aktywność oznacza „wzmocnienie postawy patriotycznej”, tożsamość zaś oznacza przejście na stronę Lechii i Wielkiej Rosji, a oświecenie opiera się na „niezawodnej intuicji”, sile, harmonii i wiedzy tajemnej – to okazuje się, że cała droga jest ideologicznie umotywowana i mocno wątpliwa proceduralnie. Bo chodzi tutaj przede wszystkim o ideologię: za „uznanie Ario-Słowian za protoplastów euroazjatyckich cywilizacji, a obecny język polski (a tym bardziej dawny ogólnosłowiański) za najbardziej zbliżony do prajęzyka całej grupy Praindoeuropejskiej”. Autor upiera się, że doszedł do tych przekonań na drodze wlasnych dociekań i podróży, ale trudno mi uwierzyć, że gdyby doszedł do jakichś innych wniosków to by uwierzył w nie z taką żarliwością.
No ale dobra, to tylko wstęp, zakładam że autor „własnymi słowami” chce przybliżyć temat. Mam otwarty umysł, nie odrzucam niczego tylko dlatego, że jestem negatywnie uprzedzony. Trochę go ponoszą emocje ale dalej będzie lepiej.
Nie było lepiej.
W pierwszej kolejności bierzemy się za rozpatrywanie istniejących teorii na temat pochodzenia ludów europejskich. Całkiem rozsądne posunięcie – jeśli mamy coś krytykować to najpierw należy to zrozumieć i przedstawić. A zatem… Starożytni kosmici. WTF? Może powtórzę, żeby nie było że się przejęzyczyłem: starożytni kurwa kosmici. Przez dobre kilkanaście (kilkadziesiąt?) stron śledzimy sobie Enlila, Enki i Marduka jak na przestrzeni miliona lat z okładem rozpychają się po Ziemi, tworzą kolejne linie genetyczne ludzi ze swojego własnego DNA, spuszczają asteroidy na kontynenty zamieszkane przez konkurenta… I tak dalej, by w pewnym momencie większość odleciała, a pozostały na placu boju Marduk umarł śmiercią naturalną i tak po prostu nie ma już kosmitów. Przez cały czas oczekiwałem, że już za chwilę autor napisze „haha zabawne, a teraz bądźmy poważni”.
Nie doczekałem się.
Przeciwstawiona temu natomiast została teoria kreacjonalistczno-ewolucyjna. I znów: ludzkość została zasiana z Kosmosu (wielką literą) przez jakaś super-inteligencję (gdzie ona się potem podziała – nie wiadomo), po czym ludzie łazili sobie po planecie tam i z powrotem, najpierw na północ – aż na sam biegun – bo ciągnął ich tam magiczny mistycyzm gwiazdy polarnej (a symbol jej: swastyka), a stamtąd przeganiani przez kolejne zlodowacenia i ocieplenia po całej Eurazji, gdzie po drodze zakładali kolejne wielkie cywilizacje, których dowody istnienia są skrzętnie ukrywane przez dogmatyczną naukę… Znowu w każdej chwili spodziewałem się, że już za moment dowiem się że to też zabawna bajeczka i teraz na pewno będziemy poważni.
Nie doczekałem się.
Tym razem jednak okazało się, że to jest dokładnie „teoria” którą autor ma zamiar udowodniać przez całą resztę książki. W tym momencie nie wytrzymałem i wyrzuciłem książkę do makulatury, gdzie jej miejsce.
Żeby nie było, całkiem sporo argumentów motywacyjnych, że tak powiem, do mnie przemawia. Historia rzeczywiście jest pisana przez zwycięzców (a my jednak w ostatnich czasach znajdowaliśmy się po stronie przegranych). Stare dogmaty faktycznie często domagają się obalenia (co jednak było prawdą częściej w przeszłości, gdy proces naukowy jeszcze nie okrzepł a badania były znacznie częściej motywowane ideologicznie). Każde państwo kreuje swoją politykę historyczną, co jest niemal tożsame z naginaniem faktów. Nawet ostentacyjne nie używanie zwrotu „przed naszą erą”, bo jest „pejoratywne” (zamiast tego autor używa „p.e.ch.” – „przed erą chrześcijańską”), budzi u mnie pewną sympatię. No ale bądźmy poważni. Poważnie.