Wariactwo 2020: raport

Czy te lekkie zawroty głowy to od piwka do obiadu, czy od skrajnego wycieńczenia?

Trzy tygodnie minęły, chyba czas coś napisać o głównej atrakcji tego lata. To znaczy napisać na niniejszym blogasku, bo przez cały czas trwania wyjazdu prowadziłem aktywną kampanię medialną na Instagramie. Nie pamiętam czy to planowałem, ale jakoś tak wyszło :) Więc zamiast się rozpisywać o poszczególnych etapach, po prostu wstawię odnośniki do stosownych wpisów. Na końcu dodam kilka ogólnych wrażeń, więc jeśli ktoś się znudzi zdjęciami to to też przegapi.

Prolog: wyjazd i obijanie się w Elblągu

(BTW: Ostatecznie okazało się, że wziąłem dwa grzebienie)

Dzień 1.: Elbląg – Frombork

View this post on Instagram

#frombork, codzienność historycznego miasta

A post shared by Hfiou Kudivuhadi (@kudivuhadi) on

Dzień 2.: Frombork – Dwórzno (pod Górowem Iławeckim)

Dzień 3.: dzień lenia w Górowie Iławeckim i Dwórznie

Dzień 4.: Dwórzno – Bartoszyce

Dzień 5.: Bartoszyce – Węgorzewo

Dzień 6.: Węgorzewo – Przerośl Nowa

Dzień 7.: Przerośl Nowa – Jeleniewo

View this post on Instagram

A tu, psze państwa, główna atrakcja, a zarazem półmetek odcinka: #trójstykwisztyniec, gdzie szlak #greenvelo robi wielki wysiłek by dotrzeć ostrym łukiem, i gdzie stykają się granice Polski, Litwy i Okręgu Kaliningradzkiego Rosji. Granica tego ostatniego jest dość paranoicznie obwiedziona drutem kolczastym, zewsząd patrzą się kamery i nawet jest głośnik wypluwający ostrzeżenia (chyba po litewsku, bo nic nie zrozumiałem). Litwa jest w Unii i Schengen więc nic nie grozi pójściem na prawo, ale samo fotografowanie terenu Rosji ponoć grozi grzywną 500 złotych. Ja się tłumaczę że nie fotografowałem Rosji tylko pas śmierci między nią a Litwą :P Zwracam uwagę, że tylko po stronie polskiej jest z tego zrobiona atrakcja turystyczna :) Macie też wyjątkowo selfiaczek przy słupku z moją wersją sympatycznego uśmiechu który wygląda jakbym oceniał czyjąś wartość kulinarną. Oraz mój wierny rumak przy szlakowym kamieniu milowym, gdzie widać że od Elbląga powinienen był zrobić 393 km. Jednocześnie niniejszym szlak opuszcza warmińsko-mazurskie i wkracza w Suwalszczyznę (ja się trochę pospieszyłem bo poprzedni nocleg był już za granicą województw, która tutaj okraja dość wąski pasek tego pierwszego, co jest artefaktem tego, że to też jest dawna granica Prus Wschodnich, i tak to wyszło po podziale ich między Polskę a Rosję)

A post shared by Hfiou Kudivuhadi (@kudivuhadi) on

Dzień 8.: pętla hańczańska

Dzień 9.: Jeleniewo – Augustów

View this post on Instagram

Ostatnia wielka atrakcja dzisiejszego odcinka #greenvelo: #kanałaugustowski. Szlak zahacza o kilka co ciekawszych punktów, ale poza tym jedzie trochę obok, sporą część znów po ścieżce rowerowej przy szosie. Generalnie stara się nie wić tak jak kanał. Tu i ówdzie zahacza jednak o co ciekawsze obiekty. Na pierwszy ogień idzie #śluzamikaszówka. Zdjęcie w jedną, w drugą stronę, oraz domu… Jak się nazywa ten ktoś kto operuje śluzę? Zauważam, że śluzy są operowane ręcznie. I że są to śluzy, a nie pochylnie jak na kanale elbląskim ;) Zauważam też, że są ładnie odremontowane. Bycie atrakcją turystyczną popłaca. Dalej mamy ujęcie jednego z rozlewisk utworzonych przez śluzy, następnie #śluzapaniewo, unikalna bo jedyna dwukomorowa. Kilka ujęć przekopów gdzie dobrze widać że kanał jest sztuczny. I na końcu tablica informacyjna, która mi się nie spodobała. Mówi ona jaki to ten kanał nie jest wspaniały, ale nie mówi najciekawszego: po co w ogóle został zbudowany. A mogłoby to iść tak: "kanał został zbudowany żeby pokazać faka Prusom". Po pierwszym rozbiorze Polska straciła dostęp do morza czyli wszystkie najważniejsze szlaki handlowe, które znalazły się pod kontrolą Prus. A te skwapliwie z tego skorzystały i narzuciły horrendalne cła na polskie produkty eksportowe. Polacy tak się wkurzyli że spędzili 15 lat kopiąc kanał do jakiegoś "przyjaznego" szlaku żeglugowego. Po czym pojawiła się kolej i wszystko okazało się niepotrzebne ;P

A post shared by Hfiou Kudivuhadi (@kudivuhadi) on

Dzień 10.: pętla rospudzka i więcej Augustowa

View this post on Instagram

W tej części doliny #rzekarospuda można odnieść wrażenie że wszystkie drogi prowadzą do #świętemiejsce. Miejsce było święte dla Jaćwingów, ale jestem pewien że magia wyparowała razem z nadejściem chrześcijaństwa. Są co prawda podania o tym że poganie próbowali zniszczyć ten drewniany #krzyż, postawiony przez drużynę jaćwieską, która przyjęła chrzest, ale ten nie dał się spalić a wrzucony do rzeki wrócił na to samo miejsce. Jak na dłoni widać propagandę grubymi nićmi szytą. Chociaż może coś w nim jest, skoro przez ponad 700 nie zbutwiał. Zakładając oczywiście że to ten sam. Nie przejrzałem się zbyt dokładnie, ale te jasne cosie widoczne od tyłu to najwyraźniej monety wciśnięte w szczeliny. Nie wiem co mają symbolizować albo na kogo rzucić urok albo co tam. Kapliczka nie jest aż tak stara, bo 30-letnia. Wystarczy (i należy nawet) się jednak rozejrzeć trochę by zrozumieć Jaćwingów. Nie że przyjęli chrzest, tylko że uznali to miejsce za święte. Woda generalnie była dla nich święta, a tu oprócz Rospudy mamy #jeziorojałowo (na ostatnim zdjęciu) i rzeczkę wpadającą do niego, która okresowo zmienia bieg. Ale z drugiej strony część mnie się zastanawia: tyle cudnych miejsc jest w okolicy, dlaczego właściwie to? Może po prostu było ich więcej i tylko pamięć o tym jednym przetrwała stulecia?

A post shared by Hfiou Kudivuhadi (@kudivuhadi) on

View this post on Instagram

Wart #pałac Paca a #pac pałaca? Czy to o tego Paca i tego pałaca chodziło? Jedyny majątek magnacki na Suwalszczyźnie skończył raczej smutno. Wyjątkowo to nie Szwedzi go wykończyli ;) bo pałac, choć majątek miał już paręset lat, został zbudowany już po rozbiorach – i długo nie postał, bo po powstaniu listopadowym został skonfiskowany za udział w nim ostatniego Paca na pałacu. Następnie nastąpiła planowa demolka. Gwoździem do trumny była rozbiórka by pozyskać cegły na budowę rosyjskich koszar w Suwałkach. I teraz już wiem skąd te żółte cegły. Teren pałacu jest używany częściowo jako podwórko zespołu szkół w Dowspudzie, częściowo jako podjazd do czterech bloczków mieszkalnych, a dopiero na trzecim miejscu jako atrakcja turystyczna. W kordegardzie (jedynym ocalałym w pełni budynku w majątku) jest centrum obsługi turysty, czy jak to tam nazwali. Aleja od kordegardy do pałacu jest odnowiona, przed budynkiem zespołu szkół urządzono ogródek na cześć ostatniego Paca na pałacu, ale sam pałac jest ciut zaniedbany. Może gdyby wprowadzili opłaty za oglądanie?… W dawnym parku pałacowym jest ścieżka poznawcza, na której można dowiedzieć się nieco o przyrodzie okolicy, a także jej doświadczyć w postaci niezwykle żarłocznych chmar komarów. Ponoć na jednej sośnie parku zachowało się gniazdo niemieckiego snajpera z II wojny światowej, jako że w tym miejscu dość ostro bili się z nacierającymi sowietami. Ponoć też jednak codziennie o ustalonej godzinie następowało nieformalne zawieszenie broni i żołnierze, którzy przed chwilą do siebie strzelali, razem kąpali się w rzece. Tak to właśnie bywa z wojenką – to nic osobistego. Ale do kompleksu fortyfikacji już mi się nie chciało. Naoglądałem się bunkrów u siebie :P

A post shared by Hfiou Kudivuhadi (@kudivuhadi) on

Dzień 11.: Augustów – Mońki

View this post on Instagram

#mońki – kolejne miasto powiatowe, o którym nie miałem zielonego pojęcia. Zaraz, miasto? Powiatowe? Hm. Pod pewnymi względami przypomina moją rodzinną podwarszawską miejscowość – prawa miejskie w połowie lat 60. XX wieku, rozwój dzięki zbudowaniu linii kolejowej, a wcześniej praktycznie nic tu nie było. Ale Mońki mają dwa razy mniej ludności i mają powiat. Miasto powiatowe mające 10 tys. mieszkańców – takie coś to tylko w krainie Biebrzy 😂 W sumie nie żałuję że tu zawitałem, zawsze poznam coś nowego, a to chyba jest najdziwniejsze miasto powiatowe jakie widziałem. Żałuję tylko że nie zapytałem recepcjonistki w hotelu gdzie można coś zjeść zanim poszedłem "na miasto". Bo jest tylko jeden problem – przez 55 lat miejscowość nie nabyła praktycznie żadnej tradycji miejskiej. Ma urząd miejski, #dworzeckolejowy pamiętający lepsze czasy, nowoczesne centrum handlowe (i kilka mniejszych marketów) i PRL-owskie bloczki, ale gastronomicznie to jest katastrofa. (Hotel w MOSiRze, tak BTW, ale całkiem porządny.) Nie jest najwyraźniej nastawione ani na turystykę (a co tu zwiedzać?), ani na biznes (chyba że agrobiznes). W końcu trafiłem do gospody na samym krańcu miasta, bo wcześniej znalazłem tylko dwie pizzerie które z powodu pandemii nie przyjmują zamówień na miejscu – tylko na wynos lub z dostawą. Byłem już gotów zamówić pizzę do pokoju hotelowego – jak nisko można upaść? 😂

A post shared by Hfiou Kudivuhadi (@kudivuhadi) on

Dzień 12.: Mońki – Kruszewo

View this post on Instagram

Śniadanie 😁 Nie no, coś więcej zjadłem. Ale nie to na drugim zdjęciu – twarożek chętnie, ale taki owinięty w mięsko? Czy to lokalny przysmak? I tak jakoś do mnie dotarło że mam śniadanie w cenie pokoju po raz pierwszy od tygodnia. Dwa razy w Augustowie sam musiałem sobie radzić, wcześniej dwa razy w Jeleniewie stołowałem się u Jelonka, jeszcze przedtem było to dobre śniadanie mi źle zrobiło, a przed tym w Węgorzewie wychodziłem ze strucia poprzednim śniadaniem (?) w dworku pod Bartoszycami. Zaczynałem już zapominać że jest taka opcja ;) Miałem dzisiaj za sąsiada Pana Trzaskacza – o siódmej rano zaczął chodzić tam i z powrotem i trzaskać drzwiami. Skąd się biorą tacy ludzie? Dobrze że na wycieczce przeważnie i tak wstaję o siódmej. A MOSiR jak to MOSiR – przy bramie jest karteczka "wejście dla kibiców", regulamin PZPN na czas koronawirusa, dookoła boiska, wieczorem trener drze się na dzieciaki ;) Booking trochę przed wyjazdem zaproponował mi apgrejd pokoju, bo się okazało że ten co wybrałem nie miał prysznica… Bez prysznica po przejechaniu 94 km??? Oczywiście spanikowany skorzystałem z opcji, ale myślę że wspólny też by dał radę. Dzisiaj kontunuacja doliny Biebrzy, a potem już wkraczamy w krainę Narwi. Być może zwiedzę trochę twierdzę Osowiec (spod której zjechałem wczoraj ze szlaku) i okoliczne atrakcje przyrody – jest tam centrum informacyjne biebrzańskiego PN i kilka ścieżek poznawczych, ale jak czytam że przejście ich zajmuje 3-4 godziny to trochę wątpię 😅 Ale zobaczymy… Najpierw muszę jakoś wrócić na szlak, raczej tym razem przejadę się bocznymi drogami, bo nie ufam tej szosie. Brrrr.

A post shared by Hfiou Kudivuhadi (@kudivuhadi) on

View this post on Instagram

Po wydostaniu się z Moniek na #greenvelo, pierwszym przystankiem był #osowiectwierdza. Znajduje się tam siedziba #biebrzańskiparknarodowy, co wydaje mi się bardzo adekwatne – parki narodowe to ostatnie twierdze przyrody pod oblężeniem przez działalność człowieka. Twierdzy za dużo tam nie zostało. Więcej jest, przynajmniej z tych części dostępnych do zwiedzania, ścieżek przyrodniczych, a resztki twierdzy leżą sobie tam ot tak sobie do oglądania. Oczywiście bardzo mnie one interesowały. Ścieżki przyrodnicze wyglądają bardzo interesująco ale z rowerem nie bardzo dało się na nie wejść. Wszedłem za to na wieżę widokową, skąd nie przyniosłem widoków ;) A historia twierdzy ma kilka dość makabrycznych epizodów, jak np. atak żywych trupów, które przeszły do historii, wszakże jednak nie narodowej, bo walczyli tam żołnierze rosyjscy, nie polscy. Ale pod względem bohaterstwa mało kto może im podskoczyć. W siedzibie parku chciałem kupić bilet wstępu, bo nie miałem tam kompletnie zasięgu, więc przez internet się nie dało (a dzień wcześniej jak kupiłem to nie dało się otworzyć pdf-a 😕). Ale najpierw mi zamknęli drzwi przed nosem bo akurat wypadała 15-minutowa przerwa na dezynfekcję, a potem trafiłem na jakichś bardzo marudnych odwiedzających. Jak np. pani, która chciała się dowiedzieć tego, tamtego, i siamtego, a potem chciała folderek, mapkę, magnes i oczywiście same bilety. A potem jeden pan, który wziął plan szlaku 15 kilometrów dalej i się dopytywał gdzie na tym planie jesteśmy. Pan w informacji turystycznej miał nieskończone pokłady cierpliwości, spokojnie wyjaśniał, wyciągał maskotki z szuflady, rozwijał mapę całego parku żeby po raz n-ty uświadomić komuś że to największy park w Polsce i w niektóre miejsca trzeba dojeżdżać i 70 km, ale ja już byłem na granicy rzucenia czegoś niegrzecznego – ja tylko jeden bilet chciałem, bez marudzenia i dopytywania się o rzeczy, które mogę sam sprawdzić (i już to zrobiłem). Tymczasem jeszcze biega jakaś doktorantka szukająca swojego promotora bo zdaje się że z kimś już pojechał i to straszna tragedia, ktoś inny z pracowników coś potrzebuje itp. Nie mówię że biuro jest źle zorganizowane, ale ja naprawdę chciałem tylko jeden bilet 😂

A post shared by Hfiou Kudivuhadi (@kudivuhadi) on

Dzień 13.: nadrabianie zaległości z poprzedniego dnia i Kruszewo – Białystok

Epilog: z powrotem w Warszawie

Kilka końcowych uwag, wrażeń i spostrzeżeń

Ten stan, w którym nie masz zielonego pojęcia który dzisiaj jest dzień tygodnia i nic cię to nie obchodzi; ten czas, kiedy największym zmartwieniem jest troska o odpowiednie nawodnienie; to poczucie, że jest się człowiekiem z misją.

Moje obawy przed wyjazdem były takie, że owszem, w weekend mogę sobie przejechać 100 czy 120 kilometrów, ale tak dzień w dzień? Czy po dwóch dniach nie będę tak wykończony, że trzeba będzie wołać o pomoc? Czy nie nabawię się jakiejś kontuzji? (Czasami podczas takich długich przejazdów dokucza mi jedno albo drugie kolano, na ten przykład.) Dlatego podczas planowania starałem się temperować swoje zapędy i nawet wyznaczyłem sobie dzień lenia trzeciego dnia (wzorując się na wycieczkach w góry), a i tak wychodziły mi odcinki po 100 km. Do tego trzeba było wziąć pod uwagę, że nie będę jechał cały czas i/lub nie cały czas z teoretycznie optymalną prędkością – czasem trzeba się jednak zatrzymać żeby popodziwać okolicę, coś zwiedzić. (Tak na marginesie, to to ostatnie to trochę trudno, bo jak tu zostawić sakwy z całym dobytkiem? To jednak jest raczej bariera psychologiczna, bo ludzie zostawiali rowery nieprzypięte i nikt za bardzo się nie przejmował. W jednym miejscu, w Turtulu, była taka sytuacja, że ktoś do mnie się zgłosił czy nie zostawiłem sakiewki na kierownicę; obejrzałem się na rower – nie, moja jest na miejscu – więc znalazca poszedł szukać właściciela gdzie indziej. Po czym jakiś czas potem zgłosiła się do mnie spanikowana kobieta, czy nie znalazłem sakiewki na kierownicę. Powiedziałem jej, że ktoś inny ją znalazł i szukał właściciela, co ona skomentowała kąśliwie: „to co jeszcze, mam może rower przypinać?!?”. To już nie ta Polska, którą znam z lat 90.!)

Okazało się jednak, że wyszło nawet lepiej niż mogłem się spodziewać. Nie tylko się nie wykończyłem, ale nawet z czasem zacząłem się rozkręcać i z każdym dniem wydawało mi się, że jedzie się coraz łatwiej (dopiero w dniu, w którym jechałem już na pociąg powrotny, zacząłem czuć, że organizm ma dość – ale może miało to coś wspólnego z tym, że poprzedniego dnia trochę przekroczyłem, już i tak ambitny, plan). Żadnych kontuzji, rower sprawował się na medal – jedyne co musiałem przy nim zrobić to nasmarować łańcuch ze dwa razy i wyregulować hamulce. Sprzęt zakupiony wcześniej sprawdził się bardzo dobrze – nawet powerbank, z którym zgłaszałem tyle problemów. Ale historii powerbanka nie dopowiedziałem podczas kampanii na insta, więc należy jej się osobny, bardzo długi i trochę niezręczny akapit.

Z powerbankiem było tak, że nie działał tak jak można by się spodziewać po samych jego parametrach technicznych. Z telefonu wpiętego do niego cały czas uchodził prąd – może nieco wolniej niż bez powerbanka, ale niebezpiecznie szybko, biorąc pod uwagę, że musiał wytrzymać cały dzień pokazywania mi mapy. Jeszcze przed wyjazdem nauczyłem się, że sakiewkę trzeba nieco rozpiąć, żeby cały zestaw miał jak się ochłodzić (bez tego zdychał z przegrzania w niecałą godzinę). Już niedaleko za Elblągiem uznałem, że trzeba przejść w ciszę radiową – radio pożera jednak mnóstwo energii, zwłaszcza kiedy jest słaby zasięg. To nieco pomogło, ale nie do końca. Przygasiłem też ekran, tak, żeby można było ocenić czy nadal jestem na szlaku, ale żeby zobaczyć coś więcej to trzeba było się zatrzymać w cieniu i wytężyć wzrok. W pewnym momencie (nieco przed Górowem) zacząłem podejrzewać, że Chińczycy źle oznaczyli wyjścia w powerbanku, więc przepiąłem kabel do innego wyjścia i o dziwo wydawało się, że jest lepiej. Potem zaś uznałem, że mi się rozklonowało gniazdko USB w telefonie – bo prąd był albo go nie było zależnie od tego jak gmerałem przy kablu, wyginając go w różne strony. A potem że nie w telefonie a w powerbanku. Dopiero za Jeziorem Czarnym dotarło do mnie, że to nie gniazdko w telefonie jest rozklonowane, ale sam kabel. Wówczas używałem krótkiego kabelka, który był w komplecie z powerbankiem – uparłem się, że cały musi się wcisnąć razem z całym sprzętem w sakiewce. I to był błąd, bo ciasnota w środku wymuszała pozaginanie go w niebezpieczny sposób, ze skutkiem takim, że wtyczka się najnormalniej w świecie ułamała. Wymieniłem więc kabel na zapasowy, dłuższy, którego wtyczki przewlokłem przez okienko w sakiewce (zresztą do tego przeznaczone). Tu jednak muszę się przyznać do nieświadomego przyczynienia się do zaśmiecenia lasów – odłożyłem zepsuty kabelen „na chwilę” na bagażniku i natychmiast o nim zapomniałem. Więc leży teraz gdzieś na poboczu drogi :/ Tak czy siak, przez jakiś czas było lepiej, ale ciągle rozczarowująco. I dopiero w samych Suwałkach – czyli nie przy okazji noclegu, czy coś – mnie olśniło, że kabel zastępczy to przecież ten, którego zdjęcie wcześniej opublikowałem jako psującego się. Użyłem go, bo w razie gdyby znów mi się miał jakiś połamać, to mniej szkoda już popsutego niż całkiem nowego. Ale kiedy wymieniłem go na taki, który kupiłem przed wyjazdem (razem z ładowarką z trzema gniazdkami – bo ta, którą miałem od telefonu, też już była trup), nagle okazało się, że wszystko bangla, gra i buczy. Mimo włączonego rejestrowania śladu, cały czas włączonego ekranu z mapą i rozjaśnienia z powrotem tak, żeby coś jednak było na nim widać, bateria trzymała się twardo na poziomie 100%. …Przynajmniej do chwili, kiedy trochę za Wigrami okazało się, że powerbank się rozładował ;) Tak że już do końca wyjazdu mogłem stwierdzić, że powerbank, mimo rzekomej pojemności niemal 7 razy większej niż baterii w telefonie, jest w stanie go zasilać w opisanych wyżej warunkach przez prawie cały dzień. Tymczasem wcześniej, przekonany o jego ogromnym rozmiarze, nie zawsze się postarałem żeby go w pełni naładować zanim ruszyłem w trasę… W każdym razie potem przez dłuższy czas byłem szczególnie wyczulony na obecność tego piorunka w ikonie baterii :)

Cała ta przygoda (z wyjazdem, nie z powerbankiem) nauczyła mnie co najmniej dwóch rzeczy. Po pierwsze: jednak mam nietolerancję laktozy. Słusznie podejrzewałem ten jogurcik w Dworku Dębówko na śniadanie. Co mnie szokuje, to że do tej pory zupełnie nie zdawałem sobie z tego sprawy, mimo licznych niedogodności i „incydentów”. Od kiedy odstawiłem niebezlaktozowe produkty mleczne, żyje mi się znacznie lepiej. Po drugie: od zawsze źle jeździłem na rowerze ;) To znaczy, normalnie jeżdżę bardzo – za bardzo – siłowo: wciskam pedały naprężając muskuły jak wariat, zamiast wrzucić niższy bieg. Wyjazd nauczył mnie, że to drugie, stosowane liberalnie, zdecydowanie poprawia samopoczucie mięśni nóg pod koniec dnia jazdy. Takie ciśnięcie może ma sens jak jadę sobie rano na godzinkę-półtorej, ale nie kiedy mam 800 km do przejechania z przerwami na sen. Czasem trzeba myśleć długofalowo.

A skoro już o tym mowa – nadal nie policzyłem dokładnie ile ja właściwie przejechałem :) Główną przeszkodą jest to, że pierwszego dnia, kiedy jechałem przez zalesione pagórki za Elblągiem, GPS co chwila mi się rwał i nie mam pełnego zapisu. Na szczęście potem gubił się już tylko sporadycznie, a poza tym pilnowałem go i zwykle przyuważałem, kiedy próbował. Wygląda na to, że plastikowe okienko sakiewki trochę blokuje sygnały z satelity i sprawia trudności przy namierzaniu pozycji – utrzymanie jej po początkowym ustaleniu na szczęście jest już łatwiejsze. Jakby co, pierwotny plan wycieczki zapamiętałem sobie na stronie Green Velo (pod nazwą „szaleństwo”, nie licząc zawstydzającej literówki, a nie późniejszej „wariactwo”). Podczas planowania wychodziło mi okrągłe 666 km (na podlinkowanej powyżej mapie jest mniej, bo czasem jedzie tam skrótem po jakiejś wycieczce czy innym szlaku), ale nie uwzględnia to wycieczek dodatkowych (wokół Hańczy, w dolinie Rospudy i w rozlewiskach Narwi) i dojazdów „do miasta” w dniu lenia (jeszcze z 10 km), w Bartoszycach i w Augustowie (też będzie z paręnaście), no i tego 10-kilometrowego łącznika do Moniek. Razem szacunkowo powinno był około 800 km. Na 12 dni jazdy – tak sobie ;)

(Tutaj anegdota: niedługo po przekroczeniu Narwi po raz pierwszy, natknąłem się na dwie dziewczyny jadące z naprzeciwka. Akurat było to na skrzyżowaniu i zgodnie się zatrzymaliśmy i pogadaliśmy trochę. One się dopytywały czy dalej też będą miały drogę gruntową, bo najwyraźniej taka im się nie spodobała. Dowiedziały się, że gruntówka jest tylko przez kilka kilometrów, a potem jest straszliwie nudna Carska Droga z gładkim asfaltem. „Dobrze, dzisiaj lubię nudno”, powiedziała jedna z nich. Przy okazji zapytały ile już przejechałem – kiedy powiedziałem że około 700, druga z dziewczyn prawie się zakrztusiła wodą, którą akurat popijała. No ale ja już dobiegałem do końca dwutygodniowego wyjazdu, a one kończyły pięciodniową wycieczkę – podczas której planowały sobie po 70 km dziennie, z czego w praktyce wychodziło po 90. Ale w tym tempie też by tyle zrobiły, gdyby miały więcej czasu.)

No ale dobrze, policzmy dokładniej. Jeśli się załata dziury, gdzie mi się GPS pogubił – albo gdzie zapomniałem włączyć rejestrowanie (jak za Starą Hańczą) – to wychodzi mi… Hm hm hm hm… 58,1 + 103 + 67 + 87,8 + 92,8 + 56,1 + 49 + 102 + 57,6 + 93,9 + 125 + 41,6 = 933,9. Jeśli doliczyć te nierejestrowane dodatki, to już zaczyna być bliżej tysiąca niż 900. No proszę, przerosłem samego siebie ;) Na 13 dni jazdy to jest niecałe 72 km dziennie. No i git.

Na koniec jeszcze jedna refleksja. Jest dość zasadnicza różnica między taką jazdą po szlaku a przejażdżką w weekend – i nie chodzi mi o to, że na szlaku taszczy się sakwy pełne niezbędnego ekwipunku. (Swoją drogą, kiedy wróciłem i zdjąłem te sakwy, rower zaczął się wydawać taki jakiś chudy i malutki… I lekki.) Rzecz w tym, że jak sobie wystartuję z mojej stałej bazy, to zawsze jest ten moment, że trzeba zacząć już wracać. Po nim cały czas ma się świadomość, że się jedzie z powrotem, a nie gdzieś. Pół biedy jeśli ma się wyznaczony cel, np. jakąś miejscowość w odpowiedniej odległości, ale nawet wtedy trzeba się starać, żeby nie jechać tą samą drogą tylko w drugą stronę (bo po co? tam się już było). Czasem chce się po prostu pozwiedzać okolicę, tak właśnie bez celu. I bywa że ma się ochotę odwlec ten moment odwrotu na znajome drogi i desperacko szuka się jakiejś, której nie zjeździło się już do wyrzygania. Na szlaku cały czas jedziesz do przodu, nie ma dobrze znajomych dróg, nie ma poczucia, że się cofasz. I jak dojedziesz do celu, myślisz sobie – już? Tak szybko?

No chyba że sobie źle zaplanujesz ;)

6 uwag do wpisu “Wariactwo 2020: raport

  1. Mleko, twaróg, śmietana bez laktozy – ok, dla mnie to też było odkryciem życia (chociaż do 27 roku piłem po dwie zgrzewki mleka tygodniowo i wszystko było ok, dopiero potem w ciągu kilku miesięcy coś mi się przestawiło), ale nie bądź dobrym gojem i nie łap się na jogurty, kefiry, i sery dojrzewające bez laktozy, bakterie nawet w tych zwykłych przerobią większość laktozy, zanim zdążysz je spożyć, więc nie powinno nic się dziać, chyba, że nie tolerujesz już bardzo małych ilości, ale nie sądzę, bo wtedy nie dałbyś rady spożywać nabiału do Twojego wieku bez naprawdę silnych objawów.

    Polubienie

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s