Czy te lekkie zawroty głowy to od piwka do obiadu, czy od skrajnego wycieńczenia?
Trzy tygodnie minęły, chyba czas coś napisać o głównej atrakcji tego lata. To znaczy napisać na niniejszym blogasku, bo przez cały czas trwania wyjazdu prowadziłem aktywną kampanię medialną na Instagramie. Nie pamiętam czy to planowałem, ale jakoś tak wyszło :) Więc zamiast się rozpisywać o poszczególnych etapach, po prostu wstawię odnośniki do stosownych wpisów. Na końcu dodam kilka ogólnych wrażeń, więc jeśli ktoś się znudzi zdjęciami to to też przegapi.
Ten stan, w którym nie masz zielonego pojęcia który dzisiaj jest dzień tygodnia i nic cię to nie obchodzi; ten czas, kiedy największym zmartwieniem jest troska o odpowiednie nawodnienie; to poczucie, że jest się człowiekiem z misją.
Moje obawy przed wyjazdem były takie, że owszem, w weekend mogę sobie przejechać 100 czy 120 kilometrów, ale tak dzień w dzień? Czy po dwóch dniach nie będę tak wykończony, że trzeba będzie wołać o pomoc? Czy nie nabawię się jakiejś kontuzji? (Czasami podczas takich długich przejazdów dokucza mi jedno albo drugie kolano, na ten przykład.) Dlatego podczas planowania starałem się temperować swoje zapędy i nawet wyznaczyłem sobie dzień lenia trzeciego dnia (wzorując się na wycieczkach w góry), a i tak wychodziły mi odcinki po 100 km. Do tego trzeba było wziąć pod uwagę, że nie będę jechał cały czas i/lub nie cały czas z teoretycznie optymalną prędkością – czasem trzeba się jednak zatrzymać żeby popodziwać okolicę, coś zwiedzić. (Tak na marginesie, to to ostatnie to trochę trudno, bo jak tu zostawić sakwy z całym dobytkiem? To jednak jest raczej bariera psychologiczna, bo ludzie zostawiali rowery nieprzypięte i nikt za bardzo się nie przejmował. W jednym miejscu, w Turtulu, była taka sytuacja, że ktoś do mnie się zgłosił czy nie zostawiłem sakiewki na kierownicę; obejrzałem się na rower – nie, moja jest na miejscu – więc znalazca poszedł szukać właściciela gdzie indziej. Po czym jakiś czas potem zgłosiła się do mnie spanikowana kobieta, czy nie znalazłem sakiewki na kierownicę. Powiedziałem jej, że ktoś inny ją znalazł i szukał właściciela, co ona skomentowała kąśliwie: „to co jeszcze, mam może rower przypinać?!?”. To już nie ta Polska, którą znam z lat 90.!)
Okazało się jednak, że wyszło nawet lepiej niż mogłem się spodziewać. Nie tylko się nie wykończyłem, ale nawet z czasem zacząłem się rozkręcać i z każdym dniem wydawało mi się, że jedzie się coraz łatwiej (dopiero w dniu, w którym jechałem już na pociąg powrotny, zacząłem czuć, że organizm ma dość – ale może miało to coś wspólnego z tym, że poprzedniego dnia trochę przekroczyłem, już i tak ambitny, plan). Żadnych kontuzji, rower sprawował się na medal – jedyne co musiałem przy nim zrobić to nasmarować łańcuch ze dwa razy i wyregulować hamulce. Sprzęt zakupiony wcześniej sprawdził się bardzo dobrze – nawet powerbank, z którym zgłaszałem tyle problemów. Ale historii powerbanka nie dopowiedziałem podczas kampanii na insta, więc należy jej się osobny, bardzo długi i trochę niezręczny akapit.
Z powerbankiem było tak, że nie działał tak jak można by się spodziewać po samych jego parametrach technicznych. Z telefonu wpiętego do niego cały czas uchodził prąd – może nieco wolniej niż bez powerbanka, ale niebezpiecznie szybko, biorąc pod uwagę, że musiał wytrzymać cały dzień pokazywania mi mapy. Jeszcze przed wyjazdem nauczyłem się, że sakiewkę trzeba nieco rozpiąć, żeby cały zestaw miał jak się ochłodzić (bez tego zdychał z przegrzania w niecałą godzinę). Już niedaleko za Elblągiem uznałem, że trzeba przejść w ciszę radiową – radio pożera jednak mnóstwo energii, zwłaszcza kiedy jest słaby zasięg. To nieco pomogło, ale nie do końca. Przygasiłem też ekran, tak, żeby można było ocenić czy nadal jestem na szlaku, ale żeby zobaczyć coś więcej to trzeba było się zatrzymać w cieniu i wytężyć wzrok. W pewnym momencie (nieco przed Górowem) zacząłem podejrzewać, że Chińczycy źle oznaczyli wyjścia w powerbanku, więc przepiąłem kabel do innego wyjścia i o dziwo wydawało się, że jest lepiej. Potem zaś uznałem, że mi się rozklonowało gniazdko USB w telefonie – bo prąd był albo go nie było zależnie od tego jak gmerałem przy kablu, wyginając go w różne strony. A potem że nie w telefonie a w powerbanku. Dopiero za Jeziorem Czarnym dotarło do mnie, że to nie gniazdko w telefonie jest rozklonowane, ale sam kabel. Wówczas używałem krótkiego kabelka, który był w komplecie z powerbankiem – uparłem się, że cały musi się wcisnąć razem z całym sprzętem w sakiewce. I to był błąd, bo ciasnota w środku wymuszała pozaginanie go w niebezpieczny sposób, ze skutkiem takim, że wtyczka się najnormalniej w świecie ułamała. Wymieniłem więc kabel na zapasowy, dłuższy, którego wtyczki przewlokłem przez okienko w sakiewce (zresztą do tego przeznaczone). Tu jednak muszę się przyznać do nieświadomego przyczynienia się do zaśmiecenia lasów – odłożyłem zepsuty kabelen „na chwilę” na bagażniku i natychmiast o nim zapomniałem. Więc leży teraz gdzieś na poboczu drogi :/ Tak czy siak, przez jakiś czas było lepiej, ale ciągle rozczarowująco. I dopiero w samych Suwałkach – czyli nie przy okazji noclegu, czy coś – mnie olśniło, że kabel zastępczy to przecież ten, którego zdjęcie wcześniej opublikowałem jako psującego się. Użyłem go, bo w razie gdyby znów mi się miał jakiś połamać, to mniej szkoda już popsutego niż całkiem nowego. Ale kiedy wymieniłem go na taki, który kupiłem przed wyjazdem (razem z ładowarką z trzema gniazdkami – bo ta, którą miałem od telefonu, też już była trup), nagle okazało się, że wszystko bangla, gra i buczy. Mimo włączonego rejestrowania śladu, cały czas włączonego ekranu z mapą i rozjaśnienia z powrotem tak, żeby coś jednak było na nim widać, bateria trzymała się twardo na poziomie 100%. …Przynajmniej do chwili, kiedy trochę za Wigrami okazało się, że powerbank się rozładował ;) Tak że już do końca wyjazdu mogłem stwierdzić, że powerbank, mimo rzekomej pojemności niemal 7 razy większej niż baterii w telefonie, jest w stanie go zasilać w opisanych wyżej warunkach przez prawie cały dzień. Tymczasem wcześniej, przekonany o jego ogromnym rozmiarze, nie zawsze się postarałem żeby go w pełni naładować zanim ruszyłem w trasę… W każdym razie potem przez dłuższy czas byłem szczególnie wyczulony na obecność tego piorunka w ikonie baterii :)
Cała ta przygoda (z wyjazdem, nie z powerbankiem) nauczyła mnie co najmniej dwóch rzeczy. Po pierwsze: jednak mam nietolerancję laktozy. Słusznie podejrzewałem ten jogurcik w Dworku Dębówko na śniadanie. Co mnie szokuje, to że do tej pory zupełnie nie zdawałem sobie z tego sprawy, mimo licznych niedogodności i „incydentów”. Od kiedy odstawiłem niebezlaktozowe produkty mleczne, żyje mi się znacznie lepiej. Po drugie: od zawsze źle jeździłem na rowerze ;) To znaczy, normalnie jeżdżę bardzo – za bardzo – siłowo: wciskam pedały naprężając muskuły jak wariat, zamiast wrzucić niższy bieg. Wyjazd nauczył mnie, że to drugie, stosowane liberalnie, zdecydowanie poprawia samopoczucie mięśni nóg pod koniec dnia jazdy. Takie ciśnięcie może ma sens jak jadę sobie rano na godzinkę-półtorej, ale nie kiedy mam 800 km do przejechania z przerwami na sen. Czasem trzeba myśleć długofalowo.
A skoro już o tym mowa – nadal nie policzyłem dokładnie ile ja właściwie przejechałem :) Główną przeszkodą jest to, że pierwszego dnia, kiedy jechałem przez zalesione pagórki za Elblągiem, GPS co chwila mi się rwał i nie mam pełnego zapisu. Na szczęście potem gubił się już tylko sporadycznie, a poza tym pilnowałem go i zwykle przyuważałem, kiedy próbował. Wygląda na to, że plastikowe okienko sakiewki trochę blokuje sygnały z satelity i sprawia trudności przy namierzaniu pozycji – utrzymanie jej po początkowym ustaleniu na szczęście jest już łatwiejsze. Jakby co, pierwotny plan wycieczki zapamiętałem sobie na stronie Green Velo (pod nazwą „szaleństwo”, nie licząc zawstydzającej literówki, a nie późniejszej „wariactwo”). Podczas planowania wychodziło mi okrągłe 666 km (na podlinkowanej powyżej mapie jest mniej, bo czasem jedzie tam skrótem po jakiejś wycieczce czy innym szlaku), ale nie uwzględnia to wycieczek dodatkowych (wokół Hańczy, w dolinie Rospudy i w rozlewiskach Narwi) i dojazdów „do miasta” w dniu lenia (jeszcze z 10 km), w Bartoszycach i w Augustowie (też będzie z paręnaście), no i tego 10-kilometrowego łącznika do Moniek. Razem szacunkowo powinno był około 800 km. Na 12 dni jazdy – tak sobie ;)
(Tutaj anegdota: niedługo po przekroczeniu Narwi po raz pierwszy, natknąłem się na dwie dziewczyny jadące z naprzeciwka. Akurat było to na skrzyżowaniu i zgodnie się zatrzymaliśmy i pogadaliśmy trochę. One się dopytywały czy dalej też będą miały drogę gruntową, bo najwyraźniej taka im się nie spodobała. Dowiedziały się, że gruntówka jest tylko przez kilka kilometrów, a potem jest straszliwie nudna Carska Droga z gładkim asfaltem. „Dobrze, dzisiaj lubię nudno”, powiedziała jedna z nich. Przy okazji zapytały ile już przejechałem – kiedy powiedziałem że około 700, druga z dziewczyn prawie się zakrztusiła wodą, którą akurat popijała. No ale ja już dobiegałem do końca dwutygodniowego wyjazdu, a one kończyły pięciodniową wycieczkę – podczas której planowały sobie po 70 km dziennie, z czego w praktyce wychodziło po 90. Ale w tym tempie też by tyle zrobiły, gdyby miały więcej czasu.)
No ale dobrze, policzmy dokładniej. Jeśli się załata dziury, gdzie mi się GPS pogubił – albo gdzie zapomniałem włączyć rejestrowanie (jak za Starą Hańczą) – to wychodzi mi… Hm hm hm hm… 58,1 + 103 + 67 + 87,8 + 92,8 + 56,1 + 49 + 102 + 57,6 + 93,9 + 125 + 41,6 = 933,9. Jeśli doliczyć te nierejestrowane dodatki, to już zaczyna być bliżej tysiąca niż 900. No proszę, przerosłem samego siebie ;) Na 13 dni jazdy to jest niecałe 72 km dziennie. No i git.
Na koniec jeszcze jedna refleksja. Jest dość zasadnicza różnica między taką jazdą po szlaku a przejażdżką w weekend – i nie chodzi mi o to, że na szlaku taszczy się sakwy pełne niezbędnego ekwipunku. (Swoją drogą, kiedy wróciłem i zdjąłem te sakwy, rower zaczął się wydawać taki jakiś chudy i malutki… I lekki.) Rzecz w tym, że jak sobie wystartuję z mojej stałej bazy, to zawsze jest ten moment, że trzeba zacząć już wracać. Po nim cały czas ma się świadomość, że się jedzie z powrotem, a nie gdzieś. Pół biedy jeśli ma się wyznaczony cel, np. jakąś miejscowość w odpowiedniej odległości, ale nawet wtedy trzeba się starać, żeby nie jechać tą samą drogą tylko w drugą stronę (bo po co? tam się już było). Czasem chce się po prostu pozwiedzać okolicę, tak właśnie bez celu. I bywa że ma się ochotę odwlec ten moment odwrotu na znajome drogi i desperacko szuka się jakiejś, której nie zjeździło się już do wyrzygania. Na szlaku cały czas jedziesz do przodu, nie ma dobrze znajomych dróg, nie ma poczucia, że się cofasz. I jak dojedziesz do celu, myślisz sobie – już? Tak szybko?
Mleko, twaróg, śmietana bez laktozy – ok, dla mnie to też było odkryciem życia (chociaż do 27 roku piłem po dwie zgrzewki mleka tygodniowo i wszystko było ok, dopiero potem w ciągu kilku miesięcy coś mi się przestawiło), ale nie bądź dobrym gojem i nie łap się na jogurty, kefiry, i sery dojrzewające bez laktozy, bakterie nawet w tych zwykłych przerobią większość laktozy, zanim zdążysz je spożyć, więc nie powinno nic się dziać, chyba, że nie tolerujesz już bardzo małych ilości, ale nie sądzę, bo wtedy nie dałbyś rady spożywać nabiału do Twojego wieku bez naprawdę silnych objawów.
No właśnie, zdaje się że genetyczna tolerancja laktozy może po prostu tylko opóźnić jej utratę? Najlepiej i tak po prostu przejść na weganizm i tyle :D
Mleko, twaróg, śmietana bez laktozy – ok, dla mnie to też było odkryciem życia (chociaż do 27 roku piłem po dwie zgrzewki mleka tygodniowo i wszystko było ok, dopiero potem w ciągu kilku miesięcy coś mi się przestawiło), ale nie bądź dobrym gojem i nie łap się na jogurty, kefiry, i sery dojrzewające bez laktozy, bakterie nawet w tych zwykłych przerobią większość laktozy, zanim zdążysz je spożyć, więc nie powinno nic się dziać, chyba, że nie tolerujesz już bardzo małych ilości, ale nie sądzę, bo wtedy nie dałbyś rady spożywać nabiału do Twojego wieku bez naprawdę silnych objawów.
PolubieniePolubienie
No właśnie, zdaje się że genetyczna tolerancja laktozy może po prostu tylko opóźnić jej utratę? Najlepiej i tak po prostu przejść na weganizm i tyle :D
PolubieniePolubienie