Był luty, kiedy zacząłem pisać ten wpis. Pisałem, że siedzę przy uchylonym oknie. Potem przyszedł marzec, kwiecień i początek maja, kiedy siedziałem raczej w kurtce przy rozkręconym grzejniku. Ale w końcu jest naprawdę maj i wiosna i faktycznie w końcu siedzę przy uchylonym oknie i mam nadzieję, że tak pozostanie przez jakiś czas.
W każdym razie, pisałem, po paru miesiącach (w tym paru nadprogramowych) życia w szczelnie pozamykanym i starannie uszczelnionym mieszkaniu, myślę sobie, że tęskniłem za odgłosami z zewnątrz.
Szum wiatru w koronach drzew. Śpiew ptaków. Pierdzenie motocykla sąsiada. Łomot ciężarówek przewalających się Wisłostradą. Ale głównie szum wiatru i ptaki. Tego się trzymajmy.
Co jakiś czas bywam w biurze, przeważnie kiedy muszę być danego dnia w pobliżu centrum, gdzie nie zdążę dojechać z domu po zakończeniu pracy. Bywa że nikomu się do biura nie śpieszy i siedzę sam. Bywa że nie. I wtedy sobie przypominam dawne czasy, kiedy non-stop się siedziało na open space’ie; czego wówczas sobie nie mogę przypomnieć to jak ja to wytrzymywałem. Móc zwyczajnie wstać i rzucić hasło „kto idzie na kawę?” i przegadać z kolegami „fajrant” to jedno, ale zupełnie co innego kiedy trzeba się skupić, a wokół kilka lub nawet kilkanaście osób ma jakieś spotkanie albo chce sobie pogadać nad twoją głową o pierdołach.
Serio, jak ja to wytrzymywałem?
Przed pandemią byłem raczej sceptyczny wobec pracy z domu. Myślałem sobie: za dużo rzeczy kusi, za dużo rozprasza. Nie będzie motywacji kiedy nikt nie patrzy na ręce. Nie będzie się dało przełączyć na tryb pracy z trybu opierdalania się w domu.
Okazuje się, że na to ostatnie wystarczy po prostu mieć dwa komputery. Lepiej mieć osobne pomieszczenie; jeszcze lepiej mieć osobne „biuro”, chociażby i w garażu, żeby tylko musieć wyjść z domu/mieszkania (słyszałem o kimś, kto wychodzi, robi rundkę wokół bloku i wraca, a po pracy robi identyczną rundkę w przeciwnym kierunku).
Na motywację trudna rada, ale jak się nie chce pracować to i tak można się nieźle opieprzać nawet jak wszyscy patrzą. Lepiej chyba jednak być zmotywowanym przez marchewkę, niż przez kija, prawda?
A rozpraszacze? Mieszkam sam. Więc w sumie nie znam problemu. Komputer „domowy” jest wyłączony, a włączanie go jest trochę upierdliwe. Jest co prawda telefon, ale nie jestem z tego pokolenia, żeby móc (i mieć po co) siedzieć w nim cały dzień. Najwięcej czasu trawię na tym, że czasem mnie najdzie wena i sobie popiszę trochę na blogasku.
Apropos trawienia – obiadek właśnie się podgrzał. To też mogę robić na własnych warunkach.
Przy szumie wiatru i śpiewie ptaków. Sąsiad znów pierdzi motorem, ale skupmy się na ptakach.