Głupie pytania, część 171.

Czy gdzieś, w odległej galaktyce, niekoniecznie dawno temu, a w zasadzie to gdziekolwiek mógłby powstać system biologii, znaczy życie, w którym nie istnieją drapieżnictwo, pasożytnictwo i inne formy zależności międzygatunkowych (a może i także wewnątrzgatunkowych), w których jeden organizm żywi się kosztem (ze szkodą dla) innego organizmu?

[Zainspirowane złorzeczeniem znajomej na przędziorki i mączniki…]

Błoto słodsze niż miód: głosy komunistycznej Albanii: wrażenia

To nie jest książka dla wrażliwych ludzi.

Niemniej my, którzy również mamy za sobą kilka dekad komunizmu, powinniśmy znać te historie. Polska wszak była „najweselszym barakiem w obozie”, podczas gdy Albania była na przeciwnym krańcu spektrum: więzienie w więzieniu w więzieniu, gdzie za samo podejrzenie że się powiedziało coś nie po myśli władzy można było dostać 5 lub 10 lub więcej lat więzienia – przy czym oczywiście więzienie oznaczało przeważnie katorżniczą pracę, lub wręcz zupełnie dosłowne, nieustające tortury. Ucieleśnienie terroru w najczystszej postaci.

Z jednej strony po kilku takich opowieściach chce się powiedzieć: dość! Tak, wiem, że było źle, nie chcę już więcej o tym słuchać! Ale z drugiej pozostał pewien niedosyt. Moim zdaniem trochę za dużo jest o ofiarach reżimu a za mało o „zwykłych” ludziach, którym jakoś udało się przeżyć w miarę normalne życie, którzy niejako byli po drugiej stronie machiny „miażdżenia ludzi”. To znaczy i o nich jest, ale raczej pośrednio, przy okazji.

Warto też również znać historię innych państw, które uwolniły się od komunizmu, i porównać je z naszą. Na przykład: inny model przechodzenia do demokracji i kapitalizmu (u nas: terapia szokowa; w Albanii: powolne luzowanie, żeby nikomu nie uderzyła woda sodowa do głowy, w wyniku czego kraj jest zacofany i skorumpowany), albo inne podejście do rozliczenia starej władzy (u nas: o tyle o ile, póki starczyło zapału, ale większość ludzi jest w sumie usatysfakcjonowana; w Albanii: kompletnie nic, tylko jedna osoba została o cokolwiek oskarżona – żona dyktatora Envera Hoxhy, i ten brak rozliczeń toczy społeczeństwo jak rak).

W obu krajach jednak panuje nastrój, że cała ta epoka to trochę wstydliwy sekret, o którym lepiej jak najszybciej zapomnieć. I w obu krajach jest też mniejsza lub większa grupa ludzi, którzy rozczarowani nową rzeczywistością ubzdurali sobie, że wtedy było lepiej (bo każdy miał pracę! I godność! A teraz to trzeba się starać!!).

Minęło już dość czasu, że wyrosło całkiem nowe pokolenie, które nie przeżyło w tamtych czasach ani dnia. Oni najbardziej potrzebują tego świadectwa, że to nie są fantazje zdemenciałych tetryków.

W lutym… marcu… kwietniu… nie, w maju… przy uchylonym oknie

Był luty, kiedy zacząłem pisać ten wpis. Pisałem, że siedzę przy uchylonym oknie. Potem przyszedł marzec, kwiecień i początek maja, kiedy siedziałem raczej w kurtce przy rozkręconym grzejniku. Ale w końcu jest naprawdę maj i wiosna i faktycznie w końcu siedzę przy uchylonym oknie i mam nadzieję, że tak pozostanie przez jakiś czas.

W każdym razie, pisałem, po paru miesiącach (w tym paru nadprogramowych) życia w szczelnie pozamykanym i starannie uszczelnionym mieszkaniu, myślę sobie, że tęskniłem za odgłosami z zewnątrz.

Szum wiatru w koronach drzew. Śpiew ptaków. Pierdzenie motocykla sąsiada. Łomot ciężarówek przewalających się Wisłostradą. Ale głównie szum wiatru i ptaki. Tego się trzymajmy.

Co jakiś czas bywam w biurze, przeważnie kiedy muszę być danego dnia w pobliżu centrum, gdzie nie zdążę dojechać z domu po zakończeniu pracy. Bywa że nikomu się do biura nie śpieszy i siedzę sam. Bywa że nie. I wtedy sobie przypominam dawne czasy, kiedy non-stop się siedziało na open space’ie; czego wówczas sobie nie mogę przypomnieć to jak ja to wytrzymywałem. Móc zwyczajnie wstać i rzucić hasło „kto idzie na kawę?” i przegadać z kolegami „fajrant” to jedno, ale zupełnie co innego kiedy trzeba się skupić, a wokół kilka lub nawet kilkanaście osób ma jakieś spotkanie albo chce sobie pogadać nad twoją głową o pierdołach.

Serio, jak ja to wytrzymywałem?

Przed pandemią byłem raczej sceptyczny wobec pracy z domu. Myślałem sobie: za dużo rzeczy kusi, za dużo rozprasza. Nie będzie motywacji kiedy nikt nie patrzy na ręce. Nie będzie się dało przełączyć na tryb pracy z trybu opierdalania się w domu.

Okazuje się, że na to ostatnie wystarczy po prostu mieć dwa komputery. Lepiej mieć osobne pomieszczenie; jeszcze lepiej mieć osobne „biuro”, chociażby i w garażu, żeby tylko musieć wyjść z domu/mieszkania (słyszałem o kimś, kto wychodzi, robi rundkę wokół bloku i wraca, a po pracy robi identyczną rundkę w przeciwnym kierunku).

Na motywację trudna rada, ale jak się nie chce pracować to i tak można się nieźle opieprzać nawet jak wszyscy patrzą. Lepiej chyba jednak być zmotywowanym przez marchewkę, niż przez kija, prawda?

A rozpraszacze? Mieszkam sam. Więc w sumie nie znam problemu. Komputer „domowy” jest wyłączony, a włączanie go jest trochę upierdliwe. Jest co prawda telefon, ale nie jestem z tego pokolenia, żeby móc (i mieć po co) siedzieć w nim cały dzień. Najwięcej czasu trawię na tym, że czasem mnie najdzie wena i sobie popiszę trochę na blogasku.

Apropos trawienia – obiadek właśnie się podgrzał. To też mogę robić na własnych warunkach.

Przy szumie wiatru i śpiewie ptaków. Sąsiad znów pierdzi motorem, ale skupmy się na ptakach.