W młodości dorwałem się kiedyś do programu do tworzenia muzyki. Nie mam za grosz talentu kompozytorskiego, ale wówczas nic takiego mi w niczym nie przeszkadzało. Eksperymentowałem ze wszystkim co mi wpadło w ręce, czy to skład tekstu, kryptografia (kosmicznie bez pojęcia), projektowanie samochodów i tym podobne. Jak coś było, myślałem, że jestem w tym super.
A więc muzyka. Właściwie to nie próbowałem stworzyć niczego „normalnego”. Zamiast tego wrzucałem dźwięki na oślep i patrzyłem czy jest w tym coś interesującego.
W podobny sposób zresztą powstał pseudonim, którego używam najczęściej.
I teraz sobie myślę, że gdyby nie było to po prostu dziecięcą zabawą, dla picu i jaj, mógłbym teraz być sławny na cały świat. Wystarczy tylko to nazwać: randomizm, i dorobić bełkotliwą filozofię: życie jest tak naprawdę przypadkowe, i moja twórczość jest tego alegorią.
Człowiek to jednak głupi jest. A przynajmniej na tyle na ile ja jestem człowiekiem.
A było to tak. Wsiadłem do pociągu, wtarabaniłem się z rowerem z sakwami, przesiedziałem parę godzin, wytarabaniłem się w innym mieście i przepedałowałem 20 kilosów do jeszcze innego miasta, więc chyba powinienem już poczuć że jestem na wakacjach, nie? A tymczasem przyjeżdżam i co myślę? „Hm, jest dopiero 14, o rany jak dużo mam czasu, muszę wymyślić jakieś zajęcie!!”. Na szczęście połapałem się dość szybko i upomniałem siebie samego: a może by tak przez ten czas robić KOMPLETNIE NIC?
A tak w ogóle to wakacje zacząłem od tego, że wywaliłem sobie korki w mieszkaniu. W niedzielę. O siódmej rano. Kiedy za niedługo musiałem wychodzić. A korki wywaliłem urządzeniem krytycznym dla zrobienia śniadania.
Ale wszystko się udało. No, prawie.
Największą wartością takiego wyjazdu „do natury” jest chyba to, że po powrocie dotrze do ciebie z całą mocą w jakim koszmarnym syfie żyjesz na co dzień i nawet sobie z tego nie zdajesz sprawy. Idę przez miasto i cały czas zdycham od smrodu spalin. Tyle mi dało oddychaniem śwież(sz)ym powietrzem przez parę tygodni…
Po powrocie też odkrywam jak szybko wracają stare nawyki: budzik nastawiony na tą godzinę co zawsze, a ja już pierwszej nocy sam się budzę pół godziny przed nim, tak jak było przed wyjazdem (podczas którego wstawałem zasadniczo kiedy chciałem), nawet kiedy jestem teoretycznie niewyspany. Ale z drugiej strony, przez ostatnie parę tygodni wiele razy myślałem, że będę potrzebował się jeszcze chwilę zdrzemnąć, zanim wstanę na dobre, ale nigdy tak się nie stało. Czy tak wygląda bycie wypoczętym? W sumie nie wiem, to tak rzadki stan w życiu mieszczucha, że już nawet nie wiem jak go rozpoznać.
I tak też zrodziło się w mózgownicy tego mieszczucha pytanie: czy warto wracać do dokładnie tego samego życia? Ale czy mam jakiś inny pomysł na inne życie? 🤷♂️
Tak jak w zeszłym roku, tak i w tym prowadziłem kampanię medialną na instagramie. Ale w przeciwieństwie do zeszłego roku, wieczorami nawadniałem się bezalkoholowo (z rozkazu lekarza, co miało być tylko na próbę, i oczywiście wypadło na czas wakacji – przypadek?), w związku z czym wpisy dzienne są jakby trochę bardziej składne i gramotne. A przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie. No to jadziem, żeby nie było jak z relacją z wycieczki do Włoch, która już dwa lata czeka na dokończenie…
W tym roku nie miałem niestety tyle frajdy co rok temu. Częściowo to pewnie jest to, że wtedy to było coś dla mnie nowego, świeże wrażenia i tak dalej, a teraz była to trochę powtórka z rozrywki. Ale miały też na to wpływ błędy podczas planowania. I złośliwość pogody.
Przede wszystkim, zaplanowanie sobie ponad-120-kilometrowego odcinka w połowie pierwszego tygodnia – nie super. Liczyłem na to, że wtedy będę już „rozjechany” i spokojnie mi zleci, ale jednak moja kondycja – a raczej nie tyle kondycja co wytrzymałość nóg i kolan – zupełnie nie zbliża się do tej zawodowego kolarza i nie mogę sobie pozwolić na takie wybryki. Tak że najzwyczajniej się wtedy zajechałem, a 90 km następnego dnia, w połowie w deszczu, mnie dojechało. Siły zacząłem odzyskiwać dopiero pod koniec, kiedy z kolei zaczynało już wzbierać ogólne znużenie pedałowaniem.
Pogoda też nie dopisała. Z pogodą jak wiadomo nigdy nic nie wiadomo, ale sierpień zazwyczaj jest porą suchą. Tak się jednak składa, że żyjemy w czasach zmian klimatu i różne takie „zazwyczaje” można sobie o kant dupy potłuc. Całe lato było deszczowe – i pierwszy tydzień sierpnia również się taki okazał. Generalnie ja tam lubię każdą pogodę i o siebie się nie martwiłem – i w sumie było nawet lepiej niż bym się spodziewał, nawet kiedy woda mi chlupała w butach – ale rower to zupełnie inna sprawa. Myślałem, że całkiem dobrze zniósł kompletne przemoczenie; na szczęście wtedy jechałem prawie wyłącznie po asfalcie, ale krótkie odcinki rozmokłego gruntu też były, i one mnie szczególnie martwiły. Dopiero po powrocie i odebraniu go z serwisu się przekonałem, że chyba jednak ociężałość jazdy w późniejszych dniach nie w całości wynikała z mojego zajechania.
Tak że tak. Ale ogólnie jestem zadowolony. Ciągle jeszcze jestem w stanie powakacyjnego wyluzowania, więc luz ;) Z jednej strony zleciało jak z bicza strzelił, ale z drugiej wydawało się, że minęły całe eony, a czas sprzed wyjazdu to jakieś zamierzchłe dzieje. Teraz trzeba już rozmyślać nad następnym rokiem, bo szpiedzy mi donoszą, że te podkarpackie odcinki są dość hardkorowe. Ale luzik, jeszcze mam trochę czasu.