Zinstytucjonalizowany

Chodzę do pracy już od 20 lat i po tych 20 latach jestem już dogłębnie zinstytucjonalizowany. Jako dowód niech posłużą dwa ostatnie tygodnie:

  • Tydzień temu poniedziałek był wolny i w piątek, po przepracowaniu „zaledwie” czterech dni mój organizm nie chciał uwierzyć że jutro jest wolne;
  • W tym tygodniu mam długi weekend (czwartek ustawowo wolny, w piątek firma zarządziła labę dla wszystkich). Kiedy wczoraj łaziłem po lesie, cały czas powracało przekonanie, że „skoro się relaksuję, to znaczy że jest sobota”.

Ba! Zaczynając ten wpis chciałem napisać „dwie ostatnie soboty”, bo byłem przekonany że dziś jest sobota (w rzeczywistości jest piątek).

Mam szczerą nadzieję, że już w niedalekiej przyszłości będziemy na to patrzeć z niekłamaną zgrozą. Tak jak teraz patrzymy na warunki pracy robotników w pierwszych dekadach kapitalizmu (tzw. „wilczego”) i industrializacji. A dzięki pandemii i powszechnemu przełączeniu się na pracę zdalną, będziemy opowiadać naszym wnukom na dobranoc nie o wilku co zjada dzieci, które podejdą za blisko lasu, ale o tym, że kiedyś dzień w dzień po dwa razy dziennie trzeba było się wpakować do samochodu/autobusu/pociągu/tramwaju/trolejbusu i spędzić mniej więcej dwie godziny na dojazdach! Codziennie! Jak my w ogóle to znosiliśmy? Mnie już teraz ogarnia zdumienie, kiedy o tym myślę.

(Nie wspominając o tym, że te godziny spędzone w dojazdach to czas zawłaszczony przez pracę z naszego czasu wolnego, ale traktowany jak czas wolny, więc niepłatny – nie licząc tego żałosnego dodatku dla tych, którzy mieszkają w innej miejscowości niż pracują. Od dawna uważam to za niesprawiedliwość.)

(I nie wspominając o tym, że ta codzienna migracja ludów wymiernie przyczynia się do uczynienia z naszej planety gorszego miejsca do życia.)

W odpowiedzi panu B.

Ależ nikt nie neguje, nie próbuje zakrzyczeć prawdy, że Kościół jest większy niż strajk kobiet. Kościół to jest potężna instytucja z agenturą na całym świecie, posłuchem u przywódców wielu państw i ogromnymi wpływami. A jak już udowodniono w starożytności (jeśli nie w prehistorii), wielka władza idzie w parze z wielką korupcją.

Q.E.D.

Trzecią noc z rzędu budzę się godzinę przed budzikiem

Ach, jak fajnie mieć uregulowany cykl snu, zawsze wstawać o tej samej porze i dzięki temu zawsze być wyspanym i wypoczętym! I jak fajnie mieć to rujnowane dwa razy do roku!

Tak właściwie to nawet jak piszę „uregulowany cykl snu” to sam czuję się jak stary ramol. I wiecie co? Podoba mi się bycie starym ramolem. I tak, to jest dokładnie to, co by powiedział stary ramol ;) Tak czy siak, zastosowałem czyjąś poradę i faktycznie wstaję codziennie o tej samej godzinie, nawet w weekendy (nawet jeśli potem jeszcze położę się na krótszą lub dłuższą drzemkę). Dzięki temu mój zegar biologiczny nie wariuje i zazwyczaj sam budzi mnie niedługo przed budzikiem. Bardzo fajne to uczucie, tak łagodnie się wybudzić zamiast zostać brutalnie wyrwanym ze snu.

No ale mamy nadal te nieszczęsne zmiany czasu. Doprawdy nie wiem po co jeszcze się ich trzymamy. Jakie niby mają być z tego korzyści? Nie wierzę, żeby były one większe niż koszty zamieszania, jakie wprowadzają. A i jeszcze słyszałem jak ktoś mówił o „straszeniu że zniosą zmiany czasu”. Straszenie? Chyba litość!

Kilka spostrzeżeń muzycznych wyjątkowo dosyć krytycznych

Kilka spostrzeżeń muzycznych wyjątkowo dosyć krytycznych

Czy zachodniość indyjskiego zespołu mówi coś o upadku moralnym?: Indie to wielki kraj i z samej racji skali wszystkiego powinno tam być mnóstwo. I pewnie jest, tylko u nas niewiele się o tym wie. Bollywood – jasne, przeogromny przemysł filmowy, z którego docierają do nas ledwie echa, ale ogólnie znany jest fakt jego istnienia. A metal? Dopiero niedawno poznałem „swój” pierwszy indyjski zespół metalowy – Moral Collapse i ich płytę o tej samej nazwie. Nawet nie jest on wcale specjalnie egzotyczny – jeśli już to z racji jazzowych interludiów i podobnych smaczków, bo całościowo jest mocno (jeśli nie całkowicie) w tradycji zachodniej. W sumie chyba nie powinno to dziwić – Indie przecież przez długi czas były pod silnym wpływem brytyjskim, więc wiedzą z czym to się je. (Koincydentalnie, nazwa zespołu koresponduje z nazwą wspominanego niedawno Fange.)

Jeśli lubisz jazzujący Opeth, kliknij tutaj: White Stones się przedstawia jako „death metal”, ale ma z niego właściwie chyba tylko chrypiący wokal, bo duchowo to jest ten „nowy” Opeth, który skręcił w stronę Jazzu. Założycielem zespołu jest basista rzeczonego, więc to logiczne. Jest więc dużo przyjemnie pokręconych melodii i riffów, ale mało ciężaru. W sumie nie dla mnie, podobnie zresztą jak i kilka ostatnich płyt Opeth, ale może komuś wpadnie w ucho.

Gdzie się kończy szaleństwo, w którym jest metoda, a zaczyna po prostu szaleństwo bez metody?: Jak wszystkim, którzy czasem czytają niniejszy blogasek i nie są drzuceni przez niniejszy cykl, wiadomo, ja lubię pokręcone riffy i połamane rytmy. Co nie koniecznie znaczy, że im więcej tym lepiej. Jakiś zamysł jednak musi być. Takim archetypowym zespołem, który łamał i kręcił, ale nie było w tym przysłowiowej metody w szaleństwie, jest dla mnie Between the Buried and Me. Z tego co słyszałem (nie śledziłem), ostatnio dodatkowo jeszcze poszli w popelinę, ale generalnie nazywam ich twórczość sztuką dla sztuki. Czy Sentinels przekracza tą granicę? Może nie po całości, ale ślizgają się po niej z pewnością.