Channelingując Petera Wattsa w sprawie Rosji i Ukrainy

Tak, przyznaję się nie po raz pierwszy, jestem Peter Watts Fanboi. Ale co na to poradzić, kiedy facet pisze na głos mniej więcej to samo, co ja sobie po cichu myślę, tylko lepiej i mądrzej?

Na samym początku nie wierzyłem, że Putin będzie na tyle głupi, żeby faktycznie zaatakować.

O, człowieku małej wiary!

Teraz moja niewiara opiera się na dwóch filarach:

  1. Nie wierzę, że Putin będzie na tyle głupi, żeby bezpośrednio zaatakować któryś kraj NATO
  2. Nie wierzę, że Putin będzie na tyle głupi, żeby odpalić atomówki

Trzymam kciuki, żebym tym razem moja wiara była tak prawdziwa jak jest żarliwa.

Tak czy siak, gdyby nie te atomówki, to sprawa byłaby prosta. Międzynarodowa interwencja, i pozamiatane. Wówczas nie byłoby żadnej wymówki, żeby tylko siedzieć, entuzjazmować się sankcjami i marudzić, że my też na nich ucierpimy. Ale jest jak jest, i wysyłanie broni, ale nie żołnierzy (poza oddziałami ochotniczymi), to najdalej jak możemy się posunąć.

Zakładając oczywiście, że zaszczuty, wściekły pies nie odbierze tego jako aktu wojny.

I podobnie jak mojemu przywódcy duchowemu, mi też zaświtała myśl, że prawdopdobnie naszą najlepszą szansą na rozwiązanie tego dylematu jest kolejna rewolucja lutowa. Albo przynajmniej pucz wojskowych, którzy z przerażeniem odkryli, że prowadzi ich szaleniec. A może bunt operatorów pocisków z głowicami jądrowymi?

Cóż. Pomarzyć można. Ale optymista we mnie nadal ma przeczucie, że skutek tej wojny będzie zupełnie odwrotny od zamierzonego przez Putina (tak, w międzyczasie zrozumiałem lepiej o co mu chodzi), czyli umocnienie determinacji, by Ukrainę przyłączyć do NATO i Unii Europejskiej. Zresztą nie trzeba być geniuszem jasnowidzenia, bo to już się dzieje. A na dokładkę w Finlandii już powstał projekt obywatelski, by i ten kraj dołączył do NATO (dotychczas obowiązywała umowa z Rosją, że tego nie zrobi, w zamian za obietnicę niespopielenia atomówkami). Nawet Szwecja, „tradycyjnie” (od czasu wojen nepoleońskich) neutralna wobec konfliktów europejskich, też wysyła broń Ukrainie i przebąkuje o członkowstwie w Sojuszu. Szkoda tylko, że potrzeba było krwawej wojny, żeby świat dostrzegł, że Ukraina nie jest (już) przeżartym przez korupcję upadłym państwem.

Ale pucz, o tak, pucz by smakował wyśmienicie.

[Przy okazji – to kolejny powód, by uważać Ukraińców za bratni naród: uwielbienie Petera Wattsa (jego popularność w Polsce jego samego niezmiennie zaskakuje, a w Ukrainie jeszcze bardziej).]

Czasem wychodzi ze mnie optymista. (Tak. Dzisiaj.)

„Dzisiaj” oczywiście (oczywiście z persketywy dzisiaj; dla przyszłych czytelników trzeba wyjaśnić) to jest dzień, w którym Putin postanowił, że chce przejść do historii jako ten, który (potencjalnie? oby!) rozpoczął III Wojnę Światową. A skąd ten optymista w takim momencie?

Przyznaję się, że jest dla mnie kompletną zagadką co właściwie Putin chce przez to osiągnąć. Zdecydowanie między bajki należy włoży to, co na ten temat mówi. Ten stek bzdur, przeinaczeń i robienia z siebie niewinnej ofiary… Szkoda słów. Wiem za to, że cokolwiek to jest, w żaden sposób nie może się udać – chyba że cały świat podkuli ogon i znów odwróci wzrok, tak jak w 2014 – ale wygląda na to, że tym razem tak nie będzie. Jak będzie – jeszcze się okaże, i mam nadzieję, że nie zaczną latać atomówki (rosyjski przywódca na wszelki wypadek jednak wszystkim przypomniał, że takowe posiada). Ale większa nadzieja w tym, że kiedy z tego wyjdziemy, będzie po Putinie, po Łukaszence, po Orbanie, po Le Pen, oraz – trzymam za to kciuki – po Kaczyńskim i całej tej hałastrze.

To jest scenariusz optymistyczny. Wierzę w niego całym sercem. Może nawet go dożyję.

Kilka spostrzeżeń muzycznych zaraz po świętym walniętym

Kilka spostrzeżeń muzycznych zaraz po świętym walniętym

Amazemoon: I: Z kolaboracjami różnie bywa. Czasem na przykład trafi się taka, która na papierze wygląda niedorzecznie, ale w praktyce zwala z nóg. Hardcore’owo-metalcore’owy Converge z doomowo-gotycko-ambientową Chelsea Wolfe? Ha ha, jasne. A jednak! Wokalista tych pierwszych już wcześniej udowodnił podobne ciągoty co ta druga, w postaci projektu pobocznego Wear Your Wounds, ale kto by się spodziewał, że namówi swoich kolegów do takiej kolaboracji jako zespół? I słusznie, że to zrobił, bo wyszła istna petarda.

Granice szaleństwa: „Meszuga” znaczy „szalony”; ale to nie jest notka o Meshuggah, tylko o Frontierer. Meshuggah zapoczątkowali zupełnie nowy nurt, który był na tyle radykalny (pozostając jednak w „muzykalnej” konwencji, bez totalnego burzenia i dekonstrukcji samej koncepcji muzyki), że sporo lat musiało minąć, zanim kultura była w stanie to przyswoić. Ale jak już przyswoiła, to wykiełowało z tego mnóstwo smakowitości. Jest oczywiście djent, który (wołając na puszczy) nazywam na swój użytek „Meshuggah z ludzką twarzą”, są też zespoły typu Humanity’s Last Breath, które (wołając… w pustyni?) pół-serio okrzyknąłem „Meshuhggah z nieludzką twarzą„. I jest Frontierer, który na tej samej glebie zbudował jeszcze coś zupełnie innego. I tak oto wyszła mi mimo wszystko notka bardziej o Meshuggah.

Konkurencja dla Code Orange?: No, bo wiecie, skojarzenie samo mi się nasuwa?

Czego Szwedzi z Umeå szukają jeszcze bardziej na północ?: Pierwszy kawałek – i pierwszy singiel – z nowej płyty Cult of Luna brzmi potężnie, z tą swoją (jak to w ogóle nazwać?) „fanfarą”, ale ogólnie trochę mało odkryczy jest. Więc pierwsze wrażenie było średnie, na szczęście jednak reszta płyty się broni. Paradoksalnie najlepiej wypadają chyba te melancholijne utwory bez walenia gitarami po głowach – Into the Night, oraz kolejny spokojniak z gościnnym udziałem (Beyond I).

Poniemieckie: wrażenia

Słowo „poniemieckie” dotychczas kojarzyło mi się z poniemieckim rowerem z „Samych swoich” (wątpliwości, czy kot kupowany na targu nie jest przypadkiem też poniemiecki, jakoś nie zapamiętałem). I mi, wychowankowi środkowego Mazowsza (nie oszukujmy się: mieszczuch z aglomeracji stołecznej), kojarzyło się raczej z czymś porządnym, solidnym. Tymczasem z książki dowiedziałem się, że przez ludzi, którzy prądami historii zostali rzuceni na „ziemie odzyskane”, było raczej przejawem pogardy.

O samych „ziemiach odzyskanych” zaś wiedziałem w sumie tylko tyle co ze szkoły: po wojnie zostały przydzielone Polsce, Niemcy wyjechali, Polacy przyjechali, sprawiedliwość dziejowa się dopełniła, koniec historii. Tak, wiedziałem (raczej nie ze szkoły) o Akcji Wisła, wiedziałem również (oczywiście że nie ze szkoły), że rzeczona operacja posiadała znamiona zbrodni przeciw ludzkości, ale nigdy się nie zastanowiłem jak dokładnie przebiegał cały ten proces przejmowania całego terytorium.

Karolina Kuszyk nie podchodzi do tematu z pozycji historyka: jak to się stało, że ziemie niegdyś nominalnie polskie (niektóre jednak tylko ledwo-ledwo), spędziły większą część tysiąclecia w „obcych” rękach. Zamiast tego, bardzo słusznie, przygląda się ludziom, rzeczom, domom, a także – w chyba najbardziej wstrząsającym rozdziale – cmentarzom. Wspomina kilka razy o awanturach z różnymi związkami wypędzonych, ale bez narodowego zacietrzewienia, o poszukiwaniach poniemieckich skarbów (dużo rzeczy było zakopanych i pochowanych, w nadziei na szybki powrót, ale żadne złote pociągi), ale przede wszystkim o poczuciu tymczasowości (zaraz po wojnie wcale nie było jasne, że trzeciej nie będzie i że Niemcy wkrótce wszystkiego sobie nie odbiorą), o wynikającym z tego braku dbałości o przejęte mienie, o wstrętnym poczuciu, że nie jest się „na swoim”, że używa się na co dzień czyichś rzeczy, śpi w czyimś łóżku. A także o rabunkach, szabrowaniu na skalę przemysłową, zniszczeniach plasujących się wszędzie na skali od bezmyślnych do celowych, o gwałtach i krzywdzie zarówno wysiedlanych jak i osiedlanych.

Ja nie miałem świadomości tego wszystkiego (chociaż po chwili zastanowienia, znając naturę ludzką, można się domyślić jak to wyglądało), i to pomimo tego, że moja wiedza historyczna jest ciut powyżej przeciętnej. Tak że uważam, że powinna to być lektura obowiązkowa dla każdego, w szczególności dla tych z „rdzennie polskich” krain, bo ci wychowani na zachodzie (i na Warmii; nie zapominajmy o dawnych Prusach Wschodnich!) widzą przecież wokół mnóstwo śladów przeczących narracji o „odwiecznej polskości” swoich rodzinnych okolic i podskórnie przeczuwają, że coś jest nie tak.