Wszystko wszędzie naraz: wrażenia

Zajebiste!

Od jakiegoś czasu multiwersum wydaje się być modnym tematem. Był nieodżałowany Odpowiednik, był wybornie obrzydliwy i brutalny Rick & Morty, poniekąd o tym traktował też Dark, i zdaje się, że będzie nawet Beavis and Butt-Head. Głównie jest to pretekst do rozkmin w rodzaju „jak by się to potoczyło gdyby nie X”, „co właściwie sprawia że my to my”, „czy dogadał/a byś się z samym/mą sobą” i tym podobnych. Zwykle nie są one bardzo głębokie. Spójrzmy chociażby na Wszechświat Lustrzany ze Star Treka – jest dokładnie taki sam, wszyscy bohaterowie są ci sami, są w tym samym miejscu, tylko charaktery mają poodwracane. Ze wszystkich możliwych światów równoległych – akurat taki, który niby jest różny, ale jednak tak podobny, mimo że nawet drobna różnica powinna z czasem spowodować gigantyczny rozziew. Scenarzystom było po prostu wygodniej. Tymczasem Rick & Morty pokazuje jaki potencjał tkwi w tej koncepcji – co to właściwie oznacza, że światów równoległych jest nieskończenie wiele i są nieskończenie różnorodne.

„Wszystko wszędzie naraz” nie popada w leniwe klisze – chyba że jest to świadome i celowe. I zdecydowanie nie traktuje tematu poważnie. Jest to ogólnie rzecz biorąc polewka z filmów kung-fu (z bardzo dużą dozą sympatii) i superbohaterskich (z nieco mniejszą dozą sympatii). Z tych pierwszych mamy imponujące i mocno niedorzeczne sceny walki (rozwałka „nerką”, czyli torebką noszą na pasku na biodrze!), z tych drugich zaś motyw „nadciągającego ogromnego, niepowstrzymalnego zła, które tylko ty możesz powstrzymać!”. Ale nic nie jest tu oczywiste. Kim jest główna antagonistka dowiadujemy się dość szybko, ale jej motywacje okazują się zaskakująco (i odświeżająco!) nieoczekiwane. Ostateczne rozwiązanie konfliktu jest dokładnie odwrotne niż byśmy się spodziewali po kinie akcji. Wszystko to tylko na plus.

A przy okazji mamy wspomniane na początku rozkminy, ale z wyraźnym przymróżeniem oka.

– Widziałam świat bez Ciebie! – mówi żona do męża – Był wspaniały!

Jak cały ten film.