Nie to, żebym dawał clickbaitowy tytuł, ale o tym jak sobie unaoczniłem, że Ameryka jest zagrożeniem dla świata

Pracuję obecnie dla firmy, która stoi w osobliwym rozkroku między Polską a USA. Jest to dość nietypowa sytuacja w naszym środowisku, gdzie mamy (nadal jeszcze, ale systematycznie słabnący) podział głównie na dwa rodzaje firm: z jednej strony małe, entuzjastyczne ale biedne (pod względem kapitałowym) firmy całkowicie polskie; a z drugiej polskie oddziały zagranicznych korporacji. Pracowałem i w jednych, i w drugich. Pierwsze są fajne, do tego ma się w nich poczucie patriotycznego spełnienia, ale nie bardzo je stać na płacenie swoim pracownikom. Drugie z kolei są wygodne (także pod względem finansowym), ale niemal zawsze czuć, że to polskie biuro to jest prowincja, a czasem wręcz cyniczna kalkulacja – pomimo wzniosłych deklaracji o bogatej puli zajebistego talentu – bo tutaj siła robocza jest zwyczajnie tańsza.

Tutaj mamy zaś firmę, której założycielami są pół na pół Amerykanie i Polacy. W związku z tym biuro w Warszawie jest jednym z fundamentów, a koledzy z USA może nie uczą się polskiego en masse, ale przynajmniej starają się poprawnie wymawiać „cześć!”. To był jeden z czynników, który mnie do nich przekonał, po tym, jak przygoda z międzynarodowym (a tak naprawdę esencjonalnie amerykańskim) bankiem inwestycyjnym skończyła się dramatycznym wypaleniem zawodowym.

Tak czy siak, po tym trochę przydługim wstępie (apropos: zatrudniamy!), przechodzę do rzeczy.

W zeszłym roku mieliśmy mieć ogólnofirmowy zjazd w amerykańskim biurze w Bostonie. Ale akurat wtedy zaostrzyła się sytuacja pandemiczna i nic z tego nie wyszło. W tym roku więc odbyła się nieco skromniejsza impreza, coś na kształt szczytu przywództwa.

Oczywiście ja się do przywództwa nie zaliczam, więc mnie tam nie było. Ale potem rozmawiałem z tymi, którzy byli, i wyszedłem z tych rozmów zszokowany.

Niby wiedziałem, że całe amerykańskie społeczeństwo jest zbudowane na beztroskiej rozrzutności. Wiedziałem, że pod względem zużycia energii czy produkcji odpadów USA wyprzedza, per capita, następne w kolejce państwo o co najmniej jedną długość. Wiedziałem, że lobby naftowe już 70 lat temu wykupiło i rozmontowało komunikację publiczną w większości miast, żeby zwiększyć popyt na samochody, a więc i ropę. I wiele podobnych rzeczy. Ale co innego widzieć statystki a co innego usłyszeć jak to wygląda w praktyce.

To jest chyba dość powszechnie znany fakt, że w sporej części amerykańskich miast przestrzeń dla pieszych jest wystarczająca tylko do tego, żeby dojść do samochodu. Jeśli takiego nie posiadasz, to żeby dojść do taksówki (gdzie za byle kurs dajesz taksiarzowi 20 dolców i rzucasz „reszty nie trzeba”). Metro, owszem, jest – „dla biedaków”. Do sąsiedniego miasta nie jedzie się pociągiem, tylko leci samolotem. I te samoloty startują ciurkiem – jeszcze jeden nie wzbił się w powietrze, a już następny się ustawia na pasie. Kursy między Nowym Jorkiem a Bostonem są co godzinę.

Ale co mnie zszokowało to klimatyzacja.

My generalnie nie zdajemy sobie sprawy ile energii pożera klimatyzacja. To nie jest tak, że ogrzewanie jest energochłonne, a chłodzenie, skoro jest na odwrót, to pewnie z energią też. W technologii jest raczej tak, że jak coś jest na odwrót, to jest dużo bardziej kosztowne.

Teraz wystarczy sobie przypomnieć kadr z amerykańskiego filmu, nawet z lat 70., na którym widać typowy budynek mieszkalny. Pod każdym oknem zwisa charakterystyczny radiator od klimy. To jest tam tak powszechne, że otwarcie okna, by przewietrzyć, to jest jakaś zupełnie obca koncepcja. A do tego…

Koledzy, którzy zabawili w biurze w Bostonie, skarżyli się, że to jest jakaś klimatyczna Syberia. Biuro natomiast jest w historycznym budynku, który na 100% ma standardy szczelności z XIX wieku (nie to, żeby współczesne były o wiele lepsze w kraju, gdzie typowy dom jest na drewnianej ramie i obity sklejką). Więc to zimno masowo ucieka przez ściany. Drzwi wejściowe – otwarte na oścież. I kiedy przed nimi przechodzisz, zimne powietrze wylewające się ze środka może przyprawić o zapalenie płuc. Jeden kolega opowiedział, że kiedyś w hotelu uchylił sobie okno, i jak odpowiedzialny człowiek, wyłączył klimę. Kiedy wrócił wieczorem, klimatyzacja została włączona przez obsługę z powrotem – tymczasem okno pozostało otwarte.

Tak że oni nie mają nawet podstawowej świadomości, że chłodzenie powietrza na zewnątrz mija się z celem, jest kontrproduktywne i po prostu opętańczo marnotrawne. Marnotrawność nie istnieje w ich słowniku. Jedyne co się liczy to komfort. Konieczność otwarcia drzwi przy wchodzeniu do biura – to dyskomfort, więc nie zamykamy drzwi. Konieczność siedzenia w pociągu godzinę dłużej – dyskomfort, więc wsiadamy w paliwożerny samolot (mimo że lotnisko jest bardziej zatłoczone a samolot ciaśniejszy).

Co więcej, wszystko jest nakierowane na percepcję statusu. Jamie Zawinski, jeden ze współtwórców Netscape, który wiele lat temu rzucił w cholerę środowisko informatyczne i kupił klub nocny, dokumentuje na swoim blogu między innymi jak to jest przemieszczać się po San Francisco rowerem. Najbardziej utkwił mi w pamięci epizod, w którym jakiś kierowca zajechał mu drogę, a kiedy zwrócono mu uwagę, że władował się na drogę dla rowerów, rzucił z pogardą „kup se samochód, śmieciarzu”. Rowerem jeżdżą żebracy. Komunikacją miejską – biedota. Jak nie możesz polecieć do sąsiada samolotem to nie należysz do cywilizowanego społeczeństwa. I nie wolno ci suszyć prania na wolnym powietrzu, zamiast w suszarce bębnowej, bo obniża to wartość rynkową domów w okolicy, bo wygląda to jakby panowało tu ubóstwo. A w parze z tym idzie pogarda dla tych, którzy zwracają uwagę na konieczność opamiętania się.

Bogaci od zarania cywilizacji manifestowali swoje bogactwo poprzez rozrzutność. Podczas gdy typowy mieszkaniec chodził w łachmanach, król ostentacyjnie marnował wszystko to, co uchodziło za najcenniejsze. I robił to celowo. Amerykanie uważają się właśnie za takich królów. To już nie jest bezmyślna konsumpcja – to jest celowe, jeśli nawet nie świadome – działanie. Działanie, niestety, na szkodę całego świata. Bo podczas gdy my wszyscy się (powoli ale jednak) ogarniamy, że nieograniczony wzrost i bezrefleksyjna konsumpcja nie mogą trwać wiecznie, i w rzeczy samej już jakiś czas temu osiągnęliśmy limit wytrzymałości planety, to Amerykanie wszystko równoważą swoją umyślną ignorancją. I to dlatego uważam, że są największym zagrożeniem dla świata, i to nawet w takim świecie, w którym istnieje Putin i kontrolowana przez niego broń jądrowa.

P.S.: Wszystko co słyszeliście o wielkości porcji w Ameryce to prawda. Ponownie – rozrzutność. Zjesz tyle ile ci trzeba, resztę zwyczajnie wyrzucisz. Albo zjesz wszystko, przepełniony dumą że żyjesz w takim bogatym kraju, i zmienisz się w balona. No i wszystko ma tak ze dwa razy więcej kalorii.

Kilka spostrzeżeń muzycznych w takt odliczania dni do wakacji

Kilka spostrzeżeń muzycznych w takt odliczania dni do wakacji

Final Perturbation of Luna: Czy tylko mi się zdaje, czy ostatnio obrodziło w owocnych kolaboracjach? Mieliśmy Converge + Chelsea Wolfe, objawiło się „Neuropultenra”, a teraz Final Light, czyli kolaboracja Perturbator i wokalisty Cult of Luna. Charakterystyczne Lunowe krzyki na tle elektroniki? (Nawet nie czujesz kiedy rymujesz.) Wyjątkowo dobrze to się zgrało. (Byle tylko nie perturbować tej Luny za bardzo, bo jeszcze spadnie z orbity na Terrę…)

Czy Panzerfaust kwalifikuje się jako Kriegsmaschine?: Nie chę insynuować, że ktoś tu od kogoś zrzyna, ofc. Jeden z Toronto, drugi z Krakowa (albo w odwrotnej kolejności), przy czym zobaczyłem okładkę singla tego pierwszego i już mi się skojarzyła z okładką płyty tego drugiego, a potem usłyszałem muzykę i skojarzenie było jeszcze bardziej oczywiste. A że Kriegsmaschine kojarzy się z czymś jeszcze innym? Hasło dnia: ewolucja konwergentna ;)

Jordolę: Bo dobry techniczny death metal nie jest zły!