Dwa tygodnie minęły od powrotu, więc chyba czas jakoś podsumować tegoroczny wakacyjny wyjazd. Podsumowanie w zasadzie powinno być podwójne, wszak miałem wziąć szlak Green Velo „na trzy” i to było to „trzy”. Innymi słowy – szlak skończony. Przejechane, dokonane, finito.
Główna refleksja z tym związana jest taka, że… chyba dopiero w tym roku do mnie dotarło, że te wszystkie szlaki są „tylko sugestią”. Jadąc na wyjazd można się nimi inspirować, zakładając, że projektanci poprowadzili je przez okolice, które warto zobaczyć (i/lub przejechać, jedno nie musi wynikać z drugiego), ale jeśli coś innego mnie kręci, to mam pełne prawo pojechać gdzie indziej, lub jakoś inaczej. Oczywista oczywistość chyba dla każdego, prawda? :) No dobra, nie jestem aż taki drętwy, bo przy okazji „mniejszych” wyjazdów często zdarza(ło) mi się „wskoczyć” na jakiś szlak, który akurat jest w okolicy, którą sobie obrałem, i nie trzymam się ich aż tak dosłownie. Ale w tym przypadku sobie postawiłem zadanie, i zadanie wykonałem co do joty. Taki już jestem. Czy „sumienny” czy „nieelastyczny” to już czytelnik sam sobie dopowie.
No dobra, ale jak było?
W trakcie – dość różnie. Zaczynam mieć pewne wątpliwości co do formuły „100 km dziennie”. Tak, w praktyce, i to już dwa lata temu, ustaliłem, że takim optymalnym dystansem dziennym jest raczej 70 km – dzięki temu można totalnie bez spiny i modlenia się do licznika kilometrów sobie pojeździć, tu przystanąć, tam pozwiedzać, i dojechać na miejsce nie za wcześnie, nie za późno. Praktyczne kwestie, głównie noclegowe, jednak stanowią pewną przeszkodę do takiego idealnego rozparcelowania trasy.
Akurat jeśli chodzi o noclegi to potencjalnym rozwiązaniem jest jeździć z namiotem i rozbijać się z nim bardziej na zasadzie „kiedy” mi wypada a nie „gdzie” mi wypada. To by też było rozwiązanie problemu typu „ma dziś cały dzień lać a mam 120 km do przejechania”. Jeśli nie mam noclegu zarezerwowanego już od miesiąca, to nigdzie nie „muszę” dojechać – mogę sobie na przykład przebumelować w namiocie i gapić się cały dzień na deszcz. Da się? Da się!
Ale wszystko ma swoje plusy i minusy. W moim przypadku dosyć zależało mi na poznaniu miast, jakie miałem po drodze, i to też jest poważny czynnik „usztywniający” harmonogram. Bo chyba to dość oczywiste, że kolejne miasta zdecydowanie nie będą w odległości 70 km od siebie. I stąd np. odcinek 100 km między Leżajskiem a Sandomierzem, i 120 km między Sandomierzem a Kielcami. Poza tym starzeję się i jednak prysznic i wygodne łóżko przedstawiają sobą bardzo atrakcyjną wartość. Ale może kiedyś…
Na szczęście też uczę się patrzeć na coś więcej niż sam dystans. „Jakość” trasy też ma znaczenie. Rok temu, w Biłgoraju, pewna rowerowa para mnie straszyła, że na podkarpackim odcinku są „takie szutry”, że z moim rowerem mogę zapomnieć. Okazało się, że nic z tych rzeczy – większość trasy prowadzi albo po zwykłych szosach, albo została wyasfaltowana jakoś w ostatnich latach. Wychodzi wręcz, że te szutrowe odcinki są właśnie tymi najbardziej wyczekiwanymi – na nich czuć, że się jedzie, a nie wykręca kolejne nudne kilometry po nudnej, gładkiej nawierzchni. Oczywiście przejechać wszystkiego po szutrach też by się nie chciało – pewna doza „nudy” też jest jak najbardziej wskazana.
Ale w kwestii „jakości” bardziej istotne są nachylenia na trasie. Spodziewałem się ich, więc to mnie wyczuliło, żeby jednak uważać trochę przy planowaniu. W praktyce tylko odcinek między Przemyślem a Rzeszowem okazał się „hardkorowy”, w sensie, że tylko tam projektanci uznali za stosowne pokazać jak wygląda „prawdziwy” odcinek górski. (Pewnie wcale nie jest taki prawdziwy, po prostu było sporo stromych podjazdów.) On mnie jednak trochę wymęczył, ale potem miałem wrażenie, że wyszedłem z niego silniejszy – w sensie dosłownym, nie jako szumna metafora.
To mnie sprowadza do osobliwego odkrycia, które można nazwać „efektem 80. kilometra”. Jest to takie dziwne zjawisko, polegające na tym, że po rzeczonym 80. kilometrze mam więcej pary w nogach niż na wcześniejszych. Wydaje się nielogiczne – powinienem być przecież coraz bardziej zmęczony, nie? Ale właśnie nie, w pewnym momencie jest jakby ktoś nacisnął przycisk „turbo”. Zmęcznie, owszem, jest, ale bardziej psychiczne niż fizyczne. Myślę sobie „bosz, trzeba tutaj wdepnąć, nie chce mi się już”, po czym wdeptuję i jadę jak wicher. Aż tyle czasu zajmuje mi rozgrzewka? Może gdybym nie był takim amatorem to bym wiedzał z czego to wynika :)
Zresztą znużenie jest najpoważniejszym argumentem za tym, żeby nie planować zbyt długich odcinków. To ma być frajda, czyż nie? Tymczasem powyżej pewnego dystansu zaczyna się jednak mieć dość. Ale może wystarczy częściej przystawać, nie wiem. Najgorzej jest, kiedy wiem, że mam dużo do przejechania i odliczam „20 km za mną, czyli jeszcze pięć razy tyle”. Muszę sobie wtedy przypominać, żeby cieszyć się jazdą, a im więcej jazdy tym więcej cieszenia się ;) No i trochę inaczej to wygląda, kiedy się jedzie tak dzień w dzień, a inaczej kiedy to jest jednorazowa rzecz w weekend.
Ale nie ma tego złego, bo im trudniejszy odcinek, tym większa satysfakcja, kiedy się w końcu dojedzie. Tak że mimo wszystkich tych komplikacji, i tak było super!
No i oczywiście, tak jak dwa lata temu i w zeszłym roku, prowadziłem „fotoreportaż” na bieżąco na instagramie. Poniżej tradycyjnie zbiórka wszystkich wpisów.