Właśnie skasowałem kilka akapitów, bo się zorientowałem, że w zasadzie to samo napisałem przy okazji „recenzji” pierwszego filmu z tej serii (a że będzie to seria, i to pewnie całkiem długa, raczej nie ma żadnych wątpliwości, jeśli się widziało końcówkę). Ogólnie rzecz ujmując, film kontynuuje dzieło demitologizacji i odczarowywania epoki wiktoriańskiej – chociaż tym razem główny akcent jest położony nieco gdzie indziej. Zamiast (czy raczej: oprócz) epatowania nędzą codziennej egzystencji typowego mieszkańca Londynu w tamtych czasach, mamy lekcję historii ruchów robotniczych. Z drugiej strony nadal jest to też wyrównywanie niesprawiedliwych proporcji płciowych i rasowych w popkulturze. Dziewczyny też potrzebują bohaterek, z którymi mogą się utożsamiać, i potrzebują ich więcej!
Co do tego ostatniego, to w tym filmie jest dużo więcej Sherlocka, i twórcy mocno ryzykowali, że będzie go za dużo względem, bądź co bądź, głównej bohaterki. W pierwszym filmie praktycznie sprowadzał się do uosobienia patriarchatu – na swoją siostrę patrzył raczej jak na kłopotliwy i niesforny balast, a poza tym był tak bezużyteczny, że można było odnieść wrażenie, że ten jego rzekomy geniusz to tylko dobry PR i umiejętne wykorzystywanie swojego męskiego przywileju. Tym razem jednak dostajemy solidną dawkę ciężkiego główkowania oraz spontanicznej dedukcji „na gorąco” – czyli, no, po prostu Sherlocka. (Swoją drogą, zostaje nam pokazane, że Sherlock faktycznie musi się srogo napracować – nie jest to wcale takie beztroskie, jak sugerują inne wersje tej postaci.) I muszę powiedzieć, że Henry Cavill jest wyjątkowo przekonujący w tej roli. Może bycie bucem dogłębnie przećwiczył na planie Wiedźmina?
A poza tym: Lestrade jest pochodzenia indyjskiego, podobnie zresztą jak Watson (tylko skąd oni mają te nazwiska?), czyli dekonstrukcja popkulturowych stereotypów pełną parą. Ten pierwszy, poza tym, że nie jest takim nieogarem, jak się go zazwyczaj przedstawia, pełni raczej funkcję świadka, który na to, co się przed nim wyprawia, spogląda ze stoickim spokojem i mieszanką niedowierzania i fascynacji. A Watsona widzimy przez jakieś dwie minuty. Tylko tyle i aż tyle, bo z jednej strony jest to jasny komunikat, że filmów będzie więcej, a z drugiej ewidentne wtykanie kija w mrowisko. Brązowy Watson! Czerwona płachta na internetowe trolle, jak nic.
No i, na końcu, Moriarty. Nie będę spojlować, powiem tylko, że nie jest to złol „bo tak”, tylko faktycznie ma racjonalną podbudowę motywacyjną. No, przynajmniej wpisującą się w dydaktyczny ton całego filmu. Ale poza tym relację z Sherlockiem ma zupełnie klasyczną, zobaczymy czy zostanie ona rozszerzona też na, bądź co bądź, główną bohaterkę. (Oby to „bądź co bądź” nie stało się refrenem…)
W ostatecznym rozrachunku odnoszę wrażenie, że to może być najciekawsza wersja „uniwersum” Sherlocka Holmesa z tych, które ostatnio się ukazały. Film obejrzałem sobie w sumie z ciekawości i dla rozrywki, a tymczasem dostałem pożywkę dla myśli… Nie powiem, żebym akurat tego się spodziewał. I chyba czekam na więcej?