Bo życie (i umieranie) to sztuka wyborów

Każdy kiedyś umrze, to jest jasne. Nie zawsze natomiast jest jasne jak. I przeważnie nie mamy na to większego wpływu.

Ja mam.

Dojeżdżanie do pracy rowerem ma dwa przeciwstawne skutki dla mojego zdrowia:

  • Zmniejsza ryzyko, że nagle zejdę na zawał
  • Zwiększa ryzyko, że powoli i w męczarniach zejdę na raka płuc

Która z tych tendencji wygra?

Słuchajcie, nie jestem Greta Thunberg, nie nalegam by się oddać bez reszty sprawie zmian klimatu. Wystarczy mi że ktoś przestanie chować głowę w piasek i się rozejrzy; może dostrzeże, że to, co przywykliśmy uważać za coś normalnego, wcale normalne nie jest. Wystarczą względy zupełnie praktyczne: dobrostan nasz i naszych dzieci cierpi przez naszą krótkowzroczność i niechęć do zmian. Najlepiej to ilustruje komiks z 2009 roku (!), w którym uczestnik konferencji klimatycznej obrusza się i mówi: „A co jeśli to wszystko to jedna wielka ściema i zbudujemy lepszy świat zupełnie niepotrzebnie?”.

Don’t be that guy.

A ja póki co wybieram raka płuc.

Enola Holmes 2: wrażenia (czyli: dlaczego warto zobaczyć nawet jeśli się jest facetem po czterdziestce)

Właśnie skasowałem kilka akapitów, bo się zorientowałem, że w zasadzie to samo napisałem przy okazji „recenzji” pierwszego filmu z tej serii (a że będzie to seria, i to pewnie całkiem długa, raczej nie ma żadnych wątpliwości, jeśli się widziało końcówkę). Ogólnie rzecz ujmując, film kontynuuje dzieło demitologizacji i odczarowywania epoki wiktoriańskiej – chociaż tym razem główny akcent jest położony nieco gdzie indziej. Zamiast (czy raczej: oprócz) epatowania nędzą codziennej egzystencji typowego mieszkańca Londynu w tamtych czasach, mamy lekcję historii ruchów robotniczych. Z drugiej strony nadal jest to też wyrównywanie niesprawiedliwych proporcji płciowych i rasowych w popkulturze. Dziewczyny też potrzebują bohaterek, z którymi mogą się utożsamiać, i potrzebują ich więcej!

Co do tego ostatniego, to w tym filmie jest dużo więcej Sherlocka, i twórcy mocno ryzykowali, że będzie go za dużo względem, bądź co bądź, głównej bohaterki. W pierwszym filmie praktycznie sprowadzał się do uosobienia patriarchatu – na swoją siostrę patrzył raczej jak na kłopotliwy i niesforny balast, a poza tym był tak bezużyteczny, że można było odnieść wrażenie, że ten jego rzekomy geniusz to tylko dobry PR i umiejętne wykorzystywanie swojego męskiego przywileju. Tym razem jednak dostajemy solidną dawkę ciężkiego główkowania oraz spontanicznej dedukcji „na gorąco” – czyli, no, po prostu Sherlocka. (Swoją drogą, zostaje nam pokazane, że Sherlock faktycznie musi się srogo napracować – nie jest to wcale takie beztroskie, jak sugerują inne wersje tej postaci.) I muszę powiedzieć, że Henry Cavill jest wyjątkowo przekonujący w tej roli. Może bycie bucem dogłębnie przećwiczył na planie Wiedźmina?

A poza tym: Lestrade jest pochodzenia indyjskiego, podobnie zresztą jak Watson (tylko skąd oni mają te nazwiska?), czyli dekonstrukcja popkulturowych stereotypów pełną parą. Ten pierwszy, poza tym, że nie jest takim nieogarem, jak się go zazwyczaj przedstawia, pełni raczej funkcję świadka, który na to, co się przed nim wyprawia, spogląda ze stoickim spokojem i mieszanką niedowierzania i fascynacji. A Watsona widzimy przez jakieś dwie minuty. Tylko tyle i aż tyle, bo z jednej strony jest to jasny komunikat, że filmów będzie więcej, a z drugiej ewidentne wtykanie kija w mrowisko. Brązowy Watson! Czerwona płachta na internetowe trolle, jak nic.

No i, na końcu, Moriarty. Nie będę spojlować, powiem tylko, że nie jest to złol „bo tak”, tylko faktycznie ma racjonalną podbudowę motywacyjną. No, przynajmniej wpisującą się w dydaktyczny ton całego filmu. Ale poza tym relację z Sherlockiem ma zupełnie klasyczną, zobaczymy czy zostanie ona rozszerzona też na, bądź co bądź, główną bohaterkę. (Oby to „bądź co bądź” nie stało się refrenem…)

W ostatecznym rozrachunku odnoszę wrażenie, że to może być najciekawsza wersja „uniwersum” Sherlocka Holmesa z tych, które ostatnio się ukazały. Film obejrzałem sobie w sumie z ciekawości i dla rozrywki, a tymczasem dostałem pożywkę dla myśli… Nie powiem, żebym akurat tego się spodziewał. I chyba czekam na więcej?

Kilka spostrzeżeń muzycznych bo się pochorowałem i miałem dużo czasu na słuchanie, kontemplowanie i deliberowanie, z czego wyszło raczej bajanie

Kilka spostrzeżeń muzycznych bo się pochorowałem i miałem dużo czasu na słuchanie, kontemplowanie i deliberowanie, z czego wyszło raczej bajanie

Dobitnie i na temat: Niedawno w pracy mieliśmy zlot pracowników z całego świata w naszym polskim biurze (nota bene, był to istotny przyczynek do tego, że się pochorowałem). Pierwszego dnia odbyła się sesja „meet and greet”, głównie z członkami oddziału, który do niedawna był osobną firmą, którą nasza firma kupiła (swoją drogą mam wrażenie, że nie powinienem był na niej być – kiedy zapytałem kierownika, co to za zgromadzenie, powiedział „wchodź, wchodź!”, po czym sam się gdzieś ulotnił). Ktoś rzucił pomysł, by każdy po kolei się przedstawił i powiedział coś osobistego, na przykład „jaka jest twoja ulubiona piosenka”. Oho! To niebezpieczne pytać mnie o takie rzeczy, bo wiadomo, że ja to mógłbym godzinami perorować na temat setek swoich ulubionych piosenek. Bo ja nie mam jednej, tylko mniej więcej co tydzień nową. Więc kiedy przyszła moja kolej, przedstawiłem utwór, który akurat tego dnia (tygodnia?) uporczywie mi chodził po głowie, czyli Our Failing Species z albumu Dystopia holenderskiego zespołu Teethgrinder. Muzycznie to bardzo „przyjemny” deathcore, tematycznie zaś wpisuje się w nurt ekometalu, czy jak to nazwać. Czy to nie o tym powinni śpiewać doommetalowcy, że jesteśmy doomed? Ale oni to chyba coś innego akurat mają na myśli, więc odpowiedzialność za nadchodzącą katastrofę klimatyczną spada na śmierćmetalowców. To chyba bardziej w obrębie ich prerogatyw. (BTW: Jeden z obecnych „przyznał się” do black metalu – „nie znacie tego zespołu”, powiedział, i faktycznie nie znałem – inny zaś zachwycał się The Hu. Poza tym same nudy, typu Sting czy U2.)

Hatenought: Uwielbiam metal między innymi za jego wszechstronność i różnorodność. To niezwykle pojemny gatunek, a do tego pokusiłbym się o stwierdzenie, że obecnie najbardziej innowacyjny w muzyce. Jest w nim miejsce dla wszystkich tych ryków, warków, rzygów, skrzeczenia i wrzasków, którymi zazwyczaj tutaj się podniecam; ale jest też miejsce dla Nightwishów i Linkin Parków tego świata, jest miejsce dla Sleep Token i Vola, zdecydowanie jest miejsce dla Frayle i Oceans of Slumber, jest nawet miejsce dla Electric Callboy (oni to popularnością pewnie przebijają wszystkie pozostałe razem wzięte), oraz innych przedstawicieli tzw. „debilcore’u”. No i jest też miejsce dla Dreadnought. Może nie wszystko tam trybi idealnie, ale tak wysokiego i tak „koronkowego” kobiecego śpiewu pewnie nigdzie indziej nie usłyszycie.

Imperial Triumphant i ja: Na tegorocznym Mystic Festival ktoś przyuważył moją koszulkę Oranssi Pazuzu. Pogadaliśmy trochę, i na końcu on stwierdził, że skoro lubię takie rzeczy, to powinienem się zainteresować Imperial Triumphant, którzy mieli wystąpić ostatniego dnia festiwalu. Wówczas nazwę kojarzyłem tylko bardzo ze słyszenia; ale rekomendację zapamiętałem. Niestety, ich występ przypadł wciśnięty, na jednej z mniejszych scen, pomiędzy bodajże Sólstafir i główną gwiazdą. I to nie to, że się śpieszyłem pod główną scenę – wręcz przeciwnie, bardzo się raczej śpieszyłem, żeby właśnie nie usłyszeć Mercyful Fate nawet z daleka ;) Więc wpadłem dosłownie na pięć minut zobaczyć kto zacz na tej mniejszej scenie, a nuż będzie warto zostać na dłużej (to jest właśnie fajne w festiwalach – czasem wparujesz gdzieś w ciemno i doznajesz bardzo pozytywnego zaskoczenia). Posłuchałem trochę i stwierdziłem: „nie dzisiaj”. W sensie, że jestem zbyt zmęczony, żeby próbować to ogarnąć. Ostatni dzień, około północy, pociągi powrotne jeżdżą co godzinę, i w ogóle. I na tym pewnie by się skończyło. Ale minęło trochę czasu. Podekscytowany znajomy podsyła mi teledysk, nie mówiąc czyj – ale mówiąc, że gościnnie występuje Kenny G. („Tak, ten Kenny G.!”). Otwieram, a to oni! Tym razem oczywiście wsłuchałem się dokładniej, no i coś w tym jest. Jeszcze dokładnie nie wiem co, ale – jak to się mówi – badania trwają ;)

Żebym to ja musiał się dowiadywać o swoim dziadku z Wikipedii…

Mniej więcej pół roku temu dowiedziałem się, że na Wikipedii jest strona poświęcona mojemu dziadkowi. Nie jest szczególnie obfita, bo i zasługi dziadka nie są szczególnie obfite. Ale wystarczająco, by przeskoczyć wymagania dotyczące „notability”.

Nie jestem ani pierwszą, ani ostatnią osobą, której krewni znajdują się w tej skarbnicy wiedzy ludzkości, ale pośród nich pewnie jestem jednym z niewielu, którzy dowiedzieli się z niej dużo nowego, i to pomimo relatywnej skąpości informacji.

Że był profesorem, to wiedziałem, ale nie że w Łodzi. Że zajmował się kolejnictwem, to wiedziałem, ale nie że był autorytetem w dziedzinie parowozów (napisał trzy podręczniki! Był przed wojną konsultantem w słynnych zakładach Cegielskiego!). Legenda głosi, że był (współ?)projektantem podwozia do nieśmiertelnej serii EN57, które jeździły, i od 60 lat nadal jeżdżą po całej Polsce, co poniekąd zgadza się z twierdzeniem mojego ojca, że pracował nad „wózkami wagonów”. Jedyne co mam na potwierdzenie czegokolwiek to widziany przelotnie schemat lokomotywy w jego papierach tuż po jego śmierci (tylko że, dobrze to pamiętam, była to lokomotywa elektryczna, a nie parowóz). No i tą stronę na Wikipedii.

Dzisiaj byliśmy z ojcem (i jego siostrą) na grobie dziadka. I tak sobie właśnie rozmawialiśmy, że nikt tak naprawdę nie wie co dziadek robił w pracy. Był ponoć bardzo skromny i nigdy się nie chwalił. Ale może całe to gadanie o pociągach to tak naprawdę tylko przykrywka, a w rzeczywistości prowadził supertajny projekt, bo ja wiem, broni jądrowej czy coś?

A któż to może wiedzieć?

[Ten wieniec od Politechniki Warszawskiej, który się niezawodnie rok w rok pojawia na jego grobie, to pewnie też ściema!]