Dobitnie i na temat: Niedawno w pracy mieliśmy zlot pracowników z całego świata w naszym polskim biurze (nota bene, był to istotny przyczynek do tego, że się pochorowałem). Pierwszego dnia odbyła się sesja „meet and greet”, głównie z członkami oddziału, który do niedawna był osobną firmą, którą nasza firma kupiła (swoją drogą mam wrażenie, że nie powinienem był na niej być – kiedy zapytałem kierownika, co to za zgromadzenie, powiedział „wchodź, wchodź!”, po czym sam się gdzieś ulotnił). Ktoś rzucił pomysł, by każdy po kolei się przedstawił i powiedział coś osobistego, na przykład „jaka jest twoja ulubiona piosenka”. Oho! To niebezpieczne pytać mnie o takie rzeczy, bo wiadomo, że ja to mógłbym godzinami perorować na temat setek swoich ulubionych piosenek. Bo ja nie mam jednej, tylko mniej więcej co tydzień nową. Więc kiedy przyszła moja kolej, przedstawiłem utwór, który akurat tego dnia (tygodnia?) uporczywie mi chodził po głowie, czyli Our Failing Species z albumu Dystopia holenderskiego zespołu Teethgrinder. Muzycznie to bardzo „przyjemny” deathcore, tematycznie zaś wpisuje się w nurt ekometalu, czy jak to nazwać. Czy to nie o tym powinni śpiewać doommetalowcy, że jesteśmy doomed? Ale oni to chyba coś innego akurat mają na myśli, więc odpowiedzialność za nadchodzącą katastrofę klimatyczną spada na śmierćmetalowców. To chyba bardziej w obrębie ich prerogatyw. (BTW: Jeden z obecnych „przyznał się” do black metalu – „nie znacie tego zespołu”, powiedział, i faktycznie nie znałem – inny zaś zachwycał się The Hu. Poza tym same nudy, typu Sting czy U2.)
Hatenought: Uwielbiam metal między innymi za jego wszechstronność i różnorodność. To niezwykle pojemny gatunek, a do tego pokusiłbym się o stwierdzenie, że obecnie najbardziej innowacyjny w muzyce. Jest w nim miejsce dla wszystkich tych ryków, warków, rzygów, skrzeczenia i wrzasków, którymi zazwyczaj tutaj się podniecam; ale jest też miejsce dla Nightwishów i Linkin Parków tego świata, jest miejsce dla Sleep Token i Vola, zdecydowanie jest miejsce dla Frayle i Oceans of Slumber, jest nawet miejsce dla Electric Callboy (oni to popularnością pewnie przebijają wszystkie pozostałe razem wzięte), oraz innych przedstawicieli tzw. „debilcore’u”. No i jest też miejsce dla Dreadnought. Może nie wszystko tam trybi idealnie, ale tak wysokiego i tak „koronkowego” kobiecego śpiewu pewnie nigdzie indziej nie usłyszycie.
Imperial Triumphant i ja: Na tegorocznym Mystic Festival ktoś przyuważył moją koszulkę Oranssi Pazuzu. Pogadaliśmy trochę, i na końcu on stwierdził, że skoro lubię takie rzeczy, to powinienem się zainteresować Imperial Triumphant, którzy mieli wystąpić ostatniego dnia festiwalu. Wówczas nazwę kojarzyłem tylko bardzo ze słyszenia; ale rekomendację zapamiętałem. Niestety, ich występ przypadł wciśnięty, na jednej z mniejszych scen, pomiędzy bodajże Sólstafir i główną gwiazdą. I to nie to, że się śpieszyłem pod główną scenę – wręcz przeciwnie, bardzo się raczej śpieszyłem, żeby właśnie nie usłyszeć Mercyful Fate nawet z daleka ;) Więc wpadłem dosłownie na pięć minut zobaczyć kto zacz na tej mniejszej scenie, a nuż będzie warto zostać na dłużej (to jest właśnie fajne w festiwalach – czasem wparujesz gdzieś w ciemno i doznajesz bardzo pozytywnego zaskoczenia). Posłuchałem trochę i stwierdziłem: „nie dzisiaj”. W sensie, że jestem zbyt zmęczony, żeby próbować to ogarnąć. Ostatni dzień, około północy, pociągi powrotne jeżdżą co godzinę, i w ogóle. I na tym pewnie by się skończyło. Ale minęło trochę czasu. Podekscytowany znajomy podsyła mi teledysk, nie mówiąc czyj – ale mówiąc, że gościnnie występuje Kenny G. („Tak, ten Kenny G.!”). Otwieram, a to oni! Tym razem oczywiście wsłuchałem się dokładniej, no i coś w tym jest. Jeszcze dokładnie nie wiem co, ale – jak to się mówi – badania trwają ;)
Jedna uwaga do wpisu “Kilka spostrzeżeń muzycznych bo się pochorowałem i miałem dużo czasu na słuchanie, kontemplowanie i deliberowanie, z czego wyszło raczej bajanie”