Idę z paroma znajomymi poboczem drogi. W pewnym momencie podkulam trochę nogi i zaczynam płynąć w powietrzu tuż nad nawierzchnią.
– Ojej, jak to robisz? – Zachwyca się ktoś.
– Fajnie, nie? – Nie odpowiadam wprost, bo sam jeszcze czuję się niepewnie. Miarkuję, że jak jedną nogę wyciągnę do przodu, a drugą będę się asekurował, na wszelki wypadek, może opracuję jakiś „naukowy” sposób sterowania tym. Ale póki co muszę sobie czasem pomagać rękoma.
– Zazwyczaj poznaję po tym, że śnię. Ale chyba nie tym razem. – Dodaję kiedy znaleźliśmy się na szczycie wiaduktu.
Po drugiej stronie wiaduktu okazuje się, że jest zima, a śnieg jest starannie wyślizgany i ubity. Co za okazja! Zjeżdżam więc na tej swojej „poduszce powietrznej” z pochyłości, pędzę coraz szybciej, bo nie ma tarcia innego niż opór powietrza, prawie zderzam się z jakąś babcią i szaleję na muldach. Radość!
Zaraz potem oczywiście się okazuje, że leżę w łóżku i klnę pod nosem, że znów zostałem oszukany.