„Naukowcy Odkryli™”

Naukowcy odkryli pijawki. Sensacja! Zalety takie i owakie, w ogóle super! Prowadzący Pewien Serwis Informacyjny™ przed słowem „pijawki” dodał „proszę się nie śmiać”, zaś dziennikarz przygotowujący materiał na końcu rzucił ironicznie „pewnie niedługo naukowcy ogłoszą, że moczenie nóg w gorącej wodzie zmniejsza objawy przeziębienia”.

Ha ha ha… ;)

„Towarzystwo dla J.”

Nasza Kicia alias Jędza się starzeje, i na starość zmienia się w Garfielda. Cały czas leży, wstaje tylko żeby coś zjeść i czasem się poprzytulać [najgorsze jest to, że chce się jej wstawać o 6. rano, czasem wcześniej, by kazać dać sobie pić]. Brak ruchu i niemożność wyjścia na dwór sprawił, że zrobiła się gruba.

Mama usłyszała w radiu jak pewna pani weterynarz w pewnym radiu (bez nazwisk! ;)) stwierdziła, że najlepszym sposobem na takiego kota jest… drugi kot. No i dziś (znaczy wczoraj) właśnie przybyła Inka.

Inka jest młoda i ponoć bardzo spokojna, ale jeszcze nie mieliśmy okazji ocenić, bo się ukryła :) Jędza na początku schowała się pod kołdrę, ale w pewnym momencie wyszła zaaferowana zobaczyć co się dzieje (to dość nietypowe zachowanie dla niej). Powęszyła trochę, nastroszyła ogon i w końcu zdybała przybysza, schowanego pod łóżkiem. Usiadła obok, powarczała, pchyknęła parę razy i uciekła, bo poruszyłem czymś, żeby mieć lepszy widok ;) Na szczęście nie jest zbyt bojowa i zawsze przyjmuje w takich sytuacjach pozycję defensywną, więc Inka nie została rozszarpana na strzępy. Tamta z kolei ma nie być zbyt ofensywna… Co raczej nie gwarantuje intensywnego odchudzania, jak to było w przypadku Figara (lubił Kicię ganiać po całym domu, ale kiedy się zbytnio zbliżył, sam musiał uciekać ;)).

Jeden, być może nieistotny szczegół, mnie trochę zmartwił – urozmaicenia wizualnego nie będzie, bo obie kotki mają niemal identyczne umaszczenie. Już teraz ciężko je rozróżnić ;)

Update: noc spędziłem kiepsko, bo raz po raz budziło mnie warczenie Jędzy, kiedy Inka przychodziła do pokoju na zwiady. Ale to nie szkodzi, bo w łykęd wyspałem się na zapas ;)

„3/70”

Zajęcia z j. niemieckiego. Stan rzeczy doszedł do etapu sprawdzania prac domowych. Zadanie brzmiało „ćwiczenia 1, 2, 3, strona 70”. Pierwsze i drugie poszły gładko, przy trzecim sala umilkła, a studenci zaczęli rzucać sobie porozumiewawcze spojrzenia. Pani Prowadząca została w końcu wyprowadzona z konfuzji przez jednego studenta, który wyjaśnił: „nie ma czegoś takiego jak ‚ćwiczenie 3 ze strony 70.'”.

Na szczęście Pani Prowadząca ma poczucie humoru i natychmiast się roześmiała, po czym stwierdziła, że ten [inżynierski] typ myślenia zawsze będzie ją fascynował, bo humanista by się nie zawahał ani chwili.

O co chodzi?

Ćwiczenie 3. było na stronie 71. :)

Ale i tak wszyscy je zrobili, chcieli tylko zamanifestować, że są umysłami ścisłymi [ja również, rzecz jasna] ;)

Jestem marud

Wszystko wygląda o wiele lepiej post factum. We wtorek wychodziłęm z biura z poczuciem że niedokończone zadania przewalają się nade mną jak lody antarktyki nad uciśnionym lądem. Dziś rano nie śpiesząc się zbytnio omachnąłem je w godzinę… Pozory, pozory, wszędzie pozory ;) Nawet w mojej skrzyce pocztowej, robiącej za listę TODO.

Ale i tak na oddaniu projektu wstępnego z PROZ nie mogłem się pochwalić dokumentacją, tylko samym kodzem – i działającym programem, rzecz jasna. Na szczęście nie musiałem w zażenowaniu wydusić z siebie „nie miałem czasu”. To by fatalnie zabrzmiało na oddaniu projektu, czyż nie? Na szczęście prowadząca jest bardzo miła, wszystkim mówi per „ty” (ależ to krępuje…) i była pod wrażeniem, że „projekt wstępny” tyle już potrafi ;)

Pozostało na dziś: zrozumieć wzmacniacz różnicowy przy sterowaniu wspólnym, przy sterowaniu różnicowym z lustrem prądowym i coś tam jeszcze, czego nie kapuję ;) Kiedy powiedziałem szefowi, że muszę się o godzinie N zmyć by dłubać w tym wszystkim, złapał się za głowę i zapytał „oni jeszcze tego w ogóle uczą??”. Heh, i to jeszcze na informatyce. Ale cóż, trzeba wiedzieć jak działa narzędzie, z którego się korzysta, a wiedza typu „wszystko to opiera się na tranzystorach, a one jakoś tam działają, że działa” to nie jest wykształcenie wyższe ;)

Droga przez Mękę™

Zapomniałem napisać czy poradziłem sobie z zepsutą windą… Nic dziwnego, skoro nie miałem na to czasu ;) W łykęd też nie miałem czasu, bo „naprawiałem” swój komputer a potem razem z tatą dłubaliśmy w komputerze mamy (to, co wyczyiało tam Win98, przchodziło nawet najgorsze pojęcie o tym „systemie”).

Okazało się, że się nie pomyliłem co do przyczyn buntu Windy – trzeba było partycję windowsową założyć po windowsowemu. Sądząc po tym jak się zachowuje parted widząc taką partycję, jest to sposób niechlujny. No ale inaczej Winda nie chce. Musiałem w tym celu kompletnie ją opróżnić, czyli przewalić paręnaście GB na inne partycje (część utworzona tymczasowo, jedna z zapasowym Knoppixem z jądrem uzbrojonym w reiser4). Instalator w2k pogmerał po swojemu w tablicy partycji i dalej poszło w miarę gładko. Potem pozostało jeszcze posprzątać i doprowadzić do ładu Linuksa…

A Winda przypłaciła bunt utratą parunastu GB przestrzeni życiowej.

Moim głównym motywem założenia reiser4 – poza geekową manią bawienia się „cool” zabawkami ;) – były korzyści płynące ze zoptymalizowanego upakowania małych plików. Chciałem zobaczyć ile uda mi się zaoszczędzić na mojej niepozornej partycji, na której trzymałem jakieś 2GB różności. Wynik wydał mi się satysfakcjonujący – zyskałem stoparędziesiąt megabajtów :) Tylko dokumentacja narzędzi jest jakaś dziwna… Niemiecko drętwa i lakoniczna. Do tego niezbyt pasuje do rzeczywistości :>

Gorsza sprawa, że ostatnio coś się popsuło z zasilaniem (zapewne). Komputer wyłączył się bratu parę razy (w tym raz podczas gry w Doom 3 ;)), czasem się nie chce włączyć i potem włącza sam w dziwnych momentach, jak pół godziny po moim pójściu spać. Znów padł zasilacz?…

Aż chce się powiedzieć pewne bardzo konkretne słowo. W ciągu ostatnich paru dni były momenty kiedy rzucałem nim prawie na okrągło…

Głos z laboratorium

Jak to się może komuś poplątać życie. No, może „poplątać” to zbyt mocne słowo, bo sprawa jest prosta jak budowa cepa: nie mam czasu. Na nic. Poza pracą, Polibudą i spaniem – to ostatnie to z dopiskiem „na szczęście”. W tym tygodniu zaczyna to do mnie docierać z pełną mocą. Zwłaszcza że charakterystyczną cechą (każdej?) pracy jest to, że albo nie ma nic do roboty, albo wszyscy na raz chcą, żeby zrobić coś na wczoraj, a wszystko jest wagi krytycznej. Będę musiał bardzo rozczarować szefów, że w piątek będe mógł siedzieć w biurze tylko do 12, bo muszę przedstawić projek wstępny na PROZ. Ciekawe ile nowej roboty mi wymyślą przez te pare dni od kiedy zajrzałem tam po raz ostatni i wyszedłem zostawiwszy parę „krytycznych” rzeczy niezrobionych?

Gdybym miał Internet w domu, to by było o wiele łatwiej. Ale wiadomo jak to z tym jest (kto nie czytał archiwum niech rzeczyta).

Chciałem zakończyć tak: jeśli ktoś się spodziewał że się do tego niego/niej odezwę, to przepraszam bardzo że tego nie zrobiłem. Proba usprawiedliwienia powyżej.

Chociaż może to tylko zwykłe asekuranctwo :) Ale boję się już bać co będzie kiedy odbiorę joggerowe powiadomienia z całego tygodnia ;) [tak, już raz odebrałem z trzech całych miesięcy]

A teraz idę słuchać o badaniach operacyjnych. Wzmacniacz operacyjny był przed chwilą ;)

Humor z Wydziału Elektroniki

Na Wydziale trwa kampania przed wyborami do rady samorządu (samorząd tworzą – jak przecież ogólnie wiadomo – wszyscy studenci Wydziału). W związku z tym na głównej tablicy ogłoszeniowej (przed salą 133) pojawiło się mniej więcej takie cuś:

WZMOCNIENIE POZYCJI STUDENTÓW

Jakby ktoś nie wiedział (pewnie mało kto wie) to ilustracja przedstawia tranzystor w układzie wzmacniacza :)

A skoro już o naturze mowa…

…To nie pozostanę w tyle i też zauważę, że pada śnieg ;) Bardzo ładnie to widać z okien biura, robi się coraz bielej i coraz bardziej uśmiecha mi się mordka ;) Na szczęście zajechałem autobusem zanim rozpadalo się na dobre i – jak co roku – „zima zaskoczyła drogowców”. Kierowcy oczywiście wcale nie są lepsi.

Elevator still broken – ale przynajmniej dobiłem się do Wigwamu!

„Linux is like Wigwam – no windows, no gates and Apache inside”, jak mawia stare przysłowie :)

Już wieczorem dnia, kiedy napisałem notkę o tym, jak debilnie można się zatrzasnąć na zewnątrz komputera, Wigwam był otwarty. Musiałem użyć wytrychu, trochę sprytu i całkiem sporo szczęścia. Po pierwsze – tak się szczęśliwie złożyło, że Knoppix ma możliwość zainstalowania się na twardym dysku. Skrypt do tego służący wypłuł serię ostrzeżeń, że to wersja eksperymentalna i mogę sobie narobić ambarasu, ale co to dla mnie :) Szczęśliwie się złożyło, że po ostatnich eksperymentach zostało mi wolne miejsce, gdzie mogłem założyć wystarczająco dużą partycję i przekopiwać trochę kobylasty system. Szczęśliwie się złożyło, że chciałem koniecznie mieć zawsze najnowszą wersję jądra i gdzieś na płycie miałem źródła (ukryte pod niewidoczną sesją, ale szczęśliwie istnieje -o session=n dla sterownika iso9660) wraz z odpowiednimi łatami. I jeszcze trochę szczęścia sprawiło, że z backupa na partycji windowsowej udało mi się wydobyć configa, więc nie musiałem pół godziny grzebać w opcjach. Dalej poszlo gładko – kompilacja jądra to dla mnie chleb powszedni (w zasadzie, poniekąd). Wymieniłem jądro (potem się okazało, że słusznie zostawiłem poprzednie na wszelki wypadek, bo nie wkompilowałem ext2 a VFS chciał koniecznie montować ext3 jako ext2 i miałem śliczny kernel panic). Zamontowałem partycję. Odpaliłem lilo. Jesteśmy w domu :)

Gorzej z Windą. Mam porządną płytę instalacyjną, ale wszelkie próby nieinwazyjnego jej użycia spełzły na niczym. No to plan B – wykasować co trzeba, instalujemy od nowa. Instalator przekopiował ślicznie pliki, ale przy restarcie wyświetlił aż nader dobrze znany komunikat. Hipoteza: Winda nie lubi kiedy tablica partycji jest zrobiona porządnie (przez GNU parted). Musi być niechlujnie, czyli w wykonaniu samego instalatora Windows. Trzeba skasować partycję i odtworzyć – tylko pytanie gdzie ja podzieję 17 GB danych, których nie można skasować i nie mam gdzie przenieść? :>

Jezioro Vermilion

Trochę mi się nazbierało tych i owych głupot, więc hurtem naskrobię chyba parę notek na raz…

Oto chcę przedstawić na przykład przykład [puryści językowi: nie czepiać się] charakterystycznej polskiej przedsiębiorczości i pomysłowości. Jak już gdzieś tam wcześniej wspominałem, przy pętli autobusowej w Falenicy jest (nie „powstaje”, tylko „jest”, bo jest bardzo trwałe) jezioro (nie „kałuża”, bo jest za duże), które (z nieznanych mi przyczyn) nazwałem Jeziorem Vermilion. I byłbym pewnie pisał „było”, gdyby nie właśnie ta chcrakterystyczna polska pomysłowość. Otóż tuż obok pętli zbudowały się (nie same, rzecz jasna, to taki chwyt językowy) Delikatesy. Komuś tam najwyraźniej się nie podobało Jezioro, bo gdzieś tak na jesieni, w dole, w którym Jezioro bywa (jest okresowe i czasem jednak wysycha) pojawił się zwał piachu ze żwirem. I nie ma Jeziora! Ha! Dobroczyńcy ludzkości, nosiciele kaganka… czy jakoś tak. Krzewiciele cywilizacji i dobrobytu! Koniec z błotem!

I pewnie na tym by się skończyło, a ja bym nie pisnął, że nie ma już mojego ulubionego Jeziora, bo bym zapomniał, ale tak się składa, że natura jest przekorna i obecna sytuacja trochę mnie irytuje.

Jezioro Vermilion urosło dwukrotnie!

Hip hip, hura!!

Jedyny kłopot jest taki, i właśnie to mnie irytuje, że teraz jedyne możliwa trasa do autobusu prowadzi przez skrawek podtopionego chodnika, bo cała reszta wylotu ulicy Kamieńskiego tonie w wodzie.