Reanimuję niniejszego blogaska żeby stwierdzić publicznie co następuje: napalałem się na ten serial bardzo, i pomimo wysokich oczekiwań, nie zawiodłem się.
Zanim jednak go zobaczyłem, obejrzałem recenzję szacownych redaktorów z Filmwebu. Na końcu stwierdzili, że nie polecają, ale warto zobaczyć i samemu/samej wyrobić sobie opinię. Zatem moja opinia jest taka, że się z szacownymi redaktorami nie zgadzam ;)
Zarzutów może być wiele. Że postaci są tekturowe, to żadna niespodzianka, bo w powieści były dużo bardziej (aktorzy moim zdaniem, chociaż nie zdaniem szacownych redaktorów, wykonali super robotę, żeby je „uczłowieczyć”). Że relacje między bohaterami są niepogłębione – ja tego tak nie odczuwam, ale ok, pewnie po prostu się nie znam. Że to jest serial o kosmitach i statkach kosmicznych, ale bez kosmitów i statków kosmicznych? Myślę, że to tylko obnaża, że szacowni redaktorzy, z całym szacunkiem dla nich, nie wiedzą za dużo o science fiction. Z powieściami z tego gatunku jest trochę jak z horrorami – najłatwiej horror zbudować wokół sił nadprzyrodzonych, ale najlepsze są ich zupełnie pozbawione. Tak samo science fiction laikowi kojarzy się ze statkami kosmicznymi i technologicznymi gadżetami – ale w tym najlepszym może ich zupełnie nie być. No i najważniejsze – że po trzecim odcinku, a najpóźniej po piątym, „wszystko już wiadomo”, więc po co oglądać dalej. Tu już, uważam, kompletne pudło.
Zacznijmy może od tego, że to jest opowieść science fiction, a nie art-house’owy film, w którym reżyser/ka subtelnie buduje napięcie między bohaterami. Rozumiem, że recenzent filmowy może uważać, że o to właśnie chodzi w filmach i nie polemizuję z tym. Dobra historia sci-fi wszak zawsze jest o ludziach, a nie o technologicznych zabaweczkach. Chodzi o to, żeby postawić ludzi, takich jak my, w sytuacji, która przy obecnym stanie technologii nie może się wydarzyć, i rozważać jak ci ludzie na nią zareagują. Tak że z jednej strony jasne – szkoda, że psychologia postaci nie jest specialnie pogłębiona, ale z drugiej – w sumie nie musi. Rzecz w tym, że to jest zupełnie inna skala. Rzeczony piąty odcinek jest tu kluczowy, ten, po którym rzekomo „wszystko już wiemy”. A powierdziałbym, że nawet odcinek trzeci. Wyobrażam sobie, że gdyby to było pisane w sposób konwencjonalny, byłoby to na zasadzie takiej: no dobra, mamy tajemniczą serię samobójstw naukowców, którym przed oczami pojawia się odliczanie; wobec tego cały pierwszy sezon będziemy się domyślać o co tu chodzi, kto lub co się za tym kryje, będzie tajemnica, będzie śledztwo, będzie mylenie tropów, i na samym końcu będzie Wielki Reveal, że to kosmici. Tadam! Liczymy pieniążki, piszemy sezon drugi i dopiero teraz próbujemy wymyślić jak to pociągnąć dalej.
Czyli, mamy jeden pomysł i doimy go przez 10 godzin.
Tymczasem w omawianym serialu ów Wielki Reveal zostaje zdradzony już w trzecim odcinku i wcale nie jest to jakaś rewelacja wywracająca wszystko do góry nogami. Bo to nie ta skala.
To nie jest to, o czym jest ta powieść. To nie jest nawet to, o czym jest pierwszy tom (z trzech). To jest dopiero początek pierwszego tomu. To jest dopiero zawiązanie akcji. To jest to hitchockowskie trzęsienie ziemi, po którym napięcie rośnie. To nie jest jeden pomysł, który doi się przez 10 godzin – w tej historii jest tyle pomysłów, że trzeba niemal galopować, żeby zdążyć w pierwszym sezonie dopiero zacząć.
Przypuszczam że przyzwyczajonego do konwencji recenzenta zbija to z tropu, bo chciałby on określić „o czym” to w ogóle jest, a mu się to ciągle wymyka. A najgorzej jeśli zafiksuje się, że ta główna historia przecież już się skończyła, i nie wie co począć z tym, że tam dalej się dzieją jakieś rzeczy. A przecież nie jest wcale trudno powiedzieć o czym to jest. Jak jeden z szacownym redaktorów napisał w dłuższej recenzji, „pistolety już wypaliły, ale kule dotrą do celów dopiero za pokolenia”. Ludzie zostali postawieni w takiej oto sytuacji, rozważamy co z tym fantem poczną. I to „ludzie” nie w sensie „główni bohaterowie”, tylko wszyscy ludzie. Mówiłem, że to nie ta skala?
To powiedzawszy, to było coś, co można było niezwykle łatwo spartolić. Patrz: mój ulubiony chłopiec do bicia, czyli ekranizacja Marsjanina. Widzę, że wyrażałem się o nim w tamtym tekście dość ogólnikowo, więc rozwinę tutaj. Nie podobało mi się w rzeczonym filmie, że właściwie cały składa się z takich „plot points” do odhaczenia. Każda scena ma niemal identyczną strukturę: najpierw trochę gadki szmatki, po której ktoś ma jakieś objawienie posuwające akcję do przodu. Schemat. Zero natchnienia. W przypadku omawianego serialu udało się tego uniknąć, pomimo natłoku owych „plot points” do odhaczenia; sceny przepływają płynnie i logicznie między sobą, nie ma konfundującego przeskakiwania. A co dla mnie najważniejsze: duch powieści został oddany.
Ja ogólnie jestem na pozycji trochę z góry przegranej, jeśli chodzi o ten serial, bo ja znam tą historię, i znam ją całkiem dobrze, bo książka nie była żadnym czytadłem, które można szybko zapomnieć. Ona zapada w pamięć. Więc trudno spojrzeć mi na to świeżym okiem kogoś, kto nie wie np. dlaczego naukowcom pojawia się to odliczanie przed oczami. Nie mogę dać się zaskoczyć rozwojem akcji. Nie mam ciśnienia by oglądać kolejne odcinki, żeby się dowiedzieć jak to się dalej potoczy – bo już to wiem.
A jednak.
A jednak miałem już kilka takich momentów WTF. Po owym „feralnym” piątym odcinku siedziałem wręcz z tym poczuciem z rodzaju „cu to się k**** wydarzyło??” i „muszę to przetrawić”.
Tak więc, ja, w przeciwieństwie do szacownym redaktorów Filmwebu, polecam.