Problem trzech ciał (serial): wrażenia

Reanimuję niniejszego blogaska żeby stwierdzić publicznie co następuje: napalałem się na ten serial bardzo, i pomimo wysokich oczekiwań, nie zawiodłem się.

Zanim jednak go zobaczyłem, obejrzałem recenzję szacownych redaktorów z Filmwebu. Na końcu stwierdzili, że nie polecają, ale warto zobaczyć i samemu/samej wyrobić sobie opinię. Zatem moja opinia jest taka, że się z szacownymi redaktorami nie zgadzam ;)

Zarzutów może być wiele. Że postaci są tekturowe, to żadna niespodzianka, bo w powieści były dużo bardziej (aktorzy moim zdaniem, chociaż nie zdaniem szacownych redaktorów, wykonali super robotę, żeby je „uczłowieczyć”). Że relacje między bohaterami są niepogłębione – ja tego tak nie odczuwam, ale ok, pewnie po prostu się nie znam. Że to jest serial o kosmitach i statkach kosmicznych, ale bez kosmitów i statków kosmicznych? Myślę, że to tylko obnaża, że szacowni redaktorzy, z całym szacunkiem dla nich, nie wiedzą za dużo o science fiction. Z powieściami z tego gatunku jest trochę jak z horrorami – najłatwiej horror zbudować wokół sił nadprzyrodzonych, ale najlepsze są ich zupełnie pozbawione. Tak samo science fiction laikowi kojarzy się ze statkami kosmicznymi i technologicznymi gadżetami – ale w tym najlepszym może ich zupełnie nie być. No i najważniejsze – że po trzecim odcinku, a najpóźniej po piątym, „wszystko już wiadomo”, więc po co oglądać dalej. Tu już, uważam, kompletne pudło.

Zacznijmy może od tego, że to jest opowieść science fiction, a nie art-house’owy film, w którym reżyser/ka subtelnie buduje napięcie między bohaterami. Rozumiem, że recenzent filmowy może uważać, że o to właśnie chodzi w filmach i nie polemizuję z tym. Dobra historia sci-fi wszak zawsze jest o ludziach, a nie o technologicznych zabaweczkach. Chodzi o to, żeby postawić ludzi, takich jak my, w sytuacji, która przy obecnym stanie technologii nie może się wydarzyć, i rozważać jak ci ludzie na nią zareagują. Tak że z jednej strony jasne – szkoda, że psychologia postaci nie jest specialnie pogłębiona, ale z drugiej – w sumie nie musi. Rzecz w tym, że to jest zupełnie inna skala. Rzeczony piąty odcinek jest tu kluczowy, ten, po którym rzekomo „wszystko już wiemy”. A powierdziałbym, że nawet odcinek trzeci. Wyobrażam sobie, że gdyby to było pisane w sposób konwencjonalny, byłoby to na zasadzie takiej: no dobra, mamy tajemniczą serię samobójstw naukowców, którym przed oczami pojawia się odliczanie; wobec tego cały pierwszy sezon będziemy się domyślać o co tu chodzi, kto lub co się za tym kryje, będzie tajemnica, będzie śledztwo, będzie mylenie tropów, i na samym końcu będzie Wielki Reveal, że to kosmici. Tadam! Liczymy pieniążki, piszemy sezon drugi i dopiero teraz próbujemy wymyślić jak to pociągnąć dalej.

Czyli, mamy jeden pomysł i doimy go przez 10 godzin.

Tymczasem w omawianym serialu ów Wielki Reveal zostaje zdradzony już w trzecim odcinku i wcale nie jest to jakaś rewelacja wywracająca wszystko do góry nogami. Bo to nie ta skala.

To nie jest to, o czym jest ta powieść. To nie jest nawet to, o czym jest pierwszy tom (z trzech). To jest dopiero początek pierwszego tomu. To jest dopiero zawiązanie akcji. To jest to hitchockowskie trzęsienie ziemi, po którym napięcie rośnie. To nie jest jeden pomysł, który doi się przez 10 godzin – w tej historii jest tyle pomysłów, że trzeba niemal galopować, żeby zdążyć w pierwszym sezonie dopiero zacząć.

Przypuszczam że przyzwyczajonego do konwencji recenzenta zbija to z tropu, bo chciałby on określić „o czym” to w ogóle jest, a mu się to ciągle wymyka. A najgorzej jeśli zafiksuje się, że ta główna historia przecież już się skończyła, i nie wie co począć z tym, że tam dalej się dzieją jakieś rzeczy. A przecież nie jest wcale trudno powiedzieć o czym to jest. Jak jeden z szacownym redaktorów napisał w dłuższej recenzji, „pistolety już wypaliły, ale kule dotrą do celów dopiero za pokolenia”. Ludzie zostali postawieni w takiej oto sytuacji, rozważamy co z tym fantem poczną. I to „ludzie” nie w sensie „główni bohaterowie”, tylko wszyscy ludzie. Mówiłem, że to nie ta skala?

To powiedzawszy, to było coś, co można było niezwykle łatwo spartolić. Patrz: mój ulubiony chłopiec do bicia, czyli ekranizacja Marsjanina. Widzę, że wyrażałem się o nim w tamtym tekście dość ogólnikowo, więc rozwinę tutaj. Nie podobało mi się w rzeczonym filmie, że właściwie cały składa się z takich „plot points” do odhaczenia. Każda scena ma niemal identyczną strukturę: najpierw trochę gadki szmatki, po której ktoś ma jakieś objawienie posuwające akcję do przodu. Schemat. Zero natchnienia. W przypadku omawianego serialu udało się tego uniknąć, pomimo natłoku owych „plot points” do odhaczenia; sceny przepływają płynnie i logicznie między sobą, nie ma konfundującego przeskakiwania. A co dla mnie najważniejsze: duch powieści został oddany.

Ja ogólnie jestem na pozycji trochę z góry przegranej, jeśli chodzi o ten serial, bo ja znam tą historię, i znam ją całkiem dobrze, bo książka nie była żadnym czytadłem, które można szybko zapomnieć. Ona zapada w pamięć. Więc trudno spojrzeć mi na to świeżym okiem kogoś, kto nie wie np. dlaczego naukowcom pojawia się to odliczanie przed oczami. Nie mogę dać się zaskoczyć rozwojem akcji. Nie mam ciśnienia by oglądać kolejne odcinki, żeby się dowiedzieć jak to się dalej potoczy – bo już to wiem.

A jednak.

A jednak miałem już kilka takich momentów WTF. Po owym „feralnym” piątym odcinku siedziałem wręcz z tym poczuciem z rodzaju „cu to się k**** wydarzyło??” i „muszę to przetrawić”.

Tak więc, ja, w przeciwieństwie do szacownym redaktorów Filmwebu, polecam.

Kilka spostrzeżeń muzycznych w bardziej normalnym kraju

Kilka spostrzeżeń muzycznych w bardziej normalnym kraju

A shen?: Mam trochę ambiwalentne uczucia wobec nowej płyty Humanity’s Last Breath, a do tego zorientowałem się, że woobec i samego zespołu też. To jest dla mnie taka sztandarowa „bardziej Meshuggah niż Meshuggah”, albo: Meshuggah z nieludzką twarzą (w przeciwieństwie do „Meshuggah z ludzką twarzą„, jak nazywałem djent zanim się tak nazywał). Niby jest co trzeba, ale mam wrażenie, że tym razem bardziej im zależy na wydawaniu dziwnych dźwięków niż na skleceniu z nich spójnych utworów. I jak się nad tym zastanowiłem, to wyszło mi, że to u nich żadna nowość. Niektóre płyty są bardziej „utworowe”, inne z kolei są bardziej by robić łomot nieco bez składu. Widocznie tak jest i już. Ale i tak z dziką chęcią zobaczę ich na przyszłorocznym Mysticu, zwłaszcza po tym, jak nie udało mi się parę lat temu w Krakowie (gdzie zastąpił ich Jinjer, czego na szczęście nie żałowałem).

A Hundred Year Old Primitive Isis Man: To jest kolejny zespół z kategorii „lepiej mieć dwa X niż jeden X„, albo raczej „X umarł, niech żyje Y”. Z tym to zresztą zawsze jest trochę śliska sprawa – gdzie jest granica między zrzynką a naśladownictwem a inspiracją? Hundred Year Old Man to mniej lub bardziej klasyczny post-metal, czyli przedstawiciel nurtu, który myślałem że prawie umarł. Melodycznie kojarzy mi się z nieodżałowanym Isis. Brzmieniowo natomiast zahacza nawet o Primitive Man. Zaintrygowało mnie. Nie żyje Isis, niech żyje Hundred Year Old Man?

Nie ślepnąc od świateł: Piszę to (cały ten wpis, jak się okazuje, a nie po jednym paragrafie, jak zazwyczaj) dzień po wyborach, w których wygląda na to, że udało się pogonić skorumpowany reżim kaczystów, i jakoś mam ochotę słuchać trochę spokojniejszych rzeczy. Spotlights sprawdza się tu znakomicie, bo jest co prawda wolniejszy i bardziej stonowany niż typowy dla mnie techniczny dysonansowy blackened death metal (wink, wink), ale nie ustępuje tak naprawdę w intensywności. Co jest, trzeba przyznać, niezłym wyczynem. Jest to zespół amerykański i czuć tu pewne pokrewieństwo z takimi innymi amerykańskimi tworami jak Bloodiest (a zatem też Yakuza). Dobrze, że nie cały amerykański rynek jest sprofilowany pod produktowość.

SMiLE, jesteś stary!: Ostatnio Spotify podrzucał mi sporo kolaboracji (dziwnym trafem w większości z udziałem Primitive Man). Jedna z nich, całkiem ciekawa, to występ niejakiej iRis.EXE w utworze The Acacia Strain. Ci drudzy to w 100% metal, taki z wydawałoby się niemożliwie zestrojonymi w dół gitarami, natomiast ta pierwsza okazuje się być młodą artystką, przez którą poczułem się strasznie stary. W czasach szkolnych ja i moi koledzy buntowaliśmy się nie wprost, tylko wyborem muzyki. U mnie w domu to średnio wychodziło, bo matka uwielbiała Panterę a ojciec to wyznawca Led Zeppelin, ale u szkolnego kumpla wyglądało to zgoła inaczej. I tak mi kiedyś powiedział, że kiedy tak toczy boje z rodzicami o to, jakich okropnych rzeczy on słucha, zastanawia się czasem co on z kolei będzie myśleć o muzyce słuchanej przez jego dzieci. Nie wiem w sumie czy miał okazję się o tym przekonać, bo całkowicie zerwał kontakt z przeszłością i od lat nie miałem o nim wieści, ale ja za to trafiłem na iRis.EXE. I jej płyta właśnie przypomniała mi tego kolegę i jego rozkminy. Bo to jest coś, czego nie jestem już w stanie zrozumieć. Jestem na to zwyczajnie za stary. Nota bene, jej muzyka jest „współtworzona” przez AI, chociaż nie wiem na czym to polega. Jedyne, co do mnie przemawia, to Slow Kill, ale za to przemawia bardzo mocno. Elektroniczne harmonie, tłuste klawisze (używając słów młodszego brata), ładunek emocjonalny o jakichś rozterkach młodej dziewczyny… Tak, to się udało.

Crowbar z nieludzką twarzą: A skoro dwa razy już przewinęło się tutaj Primitive Man… To było dla mnie jedno z odkryć na tegorocznym Mysticu. Wyszło na scenę dwóch zwalistych facetów i zaczęli grać tak ciężko, że byłem w szoku. Skojarzenia z Crowbar nasuwają się same. A „z nieludzką twarzą”, bo owszem, tematy tekstów są podobne, ale dużo bardziej w stronę mizantropii i tego, jak nieludzcy potrafią być ludzie. Home Is Where The Hatred Is? Coś jeszcze? (W linku jedna z rzeczonych kolaboracji, z Full of Hell.)

Kilka spostrzeżeń muzycznych znad Bałtyku i nie tylko

Kilka spostrzeżeń muzycznych znad Bałtyku i nie tylko

Cudze chwalicie, cudzego nie znacie: – Ej, a ile znasz zespołów metalowych z Litwy? – Zero. Tak mniej więcej przedstawiała się niedawna rozmowa z bratem. Litwa nieduży kraj, ale chyba niemożliwe, żeby nikt tam nie grał metalu? Nie to, żebym jakoś specjalnie szukał, po prostu wpadł mi w ucho Erdve i chyba tam na dłużej zostanie. Zasadniczo to death metal, ale nieszablonowy, bo zamiast łupucupu (i łubudubu) byle szybiej, jest kombinowanie. I jest klimat. I utwór tytułowy, petarda petard. I teksty po litewsku, za co plus sto punktów.

Yakuza jest krwawa, ale czy najkrwawsza?: Nie ma nowego Bloodiest, ale jest nowa Yakuza i jest ok.

To Infinity and beyond weirdness: Mam wrażenie, że Omega Infinity, projekt, w którym udziela się growler z Ne Obliviscaris, stara się podkraść wyborców niejakiemu Esoctrilihum. Jest dziwny, ale nie tak dziwaczny, można rzec: bardziej centrowy. Twardego elektoratu na pewno nie przekona, ale dzięki charyzmatycznemu liderowi może przejmie kilka punktów procentowych…

Kilka spostrzeżeń muzycznych pośród chaosu

Kilka spostrzeżeń muzycznych pośród chaosu

Pośród chaosu: Jakoś nie przepadam za „tradycyjnym” black metalem. Wiem na czym to polega, ale jakoś do mnie to nie dociera. Są co prawda wyjątki. Świetnie jednak wychodzi, kiedy weźmie się klimat blacku i pomiesza z czymś innym – formalnie nazywa się to, zapewne trochę pogardliwie – „poczernianym” czymś innym. Ale taka właśnie mieszanka black-death ma zawsze duży potencjał wybuchowy. Na naszym poletku to oczywiście Behemoth, ale jest dużo więcej przykładów. Olkoth to tylko najnowszy z nich. Czytam, że zespół istnieje już od sześciu lat, ale w końcu udało mu się wydać debiutancki album. I jest dobrze. Bardzo dobrze. Tosi hyvin, wręcz.

O takich ruskach śpiewać wolno: A skoro już walnąłem po fińsku… „Ruska” po fińsku to „jesień”. A Vermilia to black z ładnym, kobiecym śpiewem (i kobiecym wrzaskiem też), czyli w zasadzie oczywiste skojarzenie z Myrkur. Nie jest jakieś wybitne, ale na pewno ciekawe.

Kiedy Mystic stał się mystic: Największym objawieniem na tegorocznym Mystic Festival był dla mnie Mag z Torunia. Grali jako pierwsi któregoś dnia, więc ich ranga w „przemyśle” nie jest zbyt wysoka, ale to był być można najlepszy występ na całym festiwalu. Ja przynajmniej wyszedłem z niego całkowicie zaczarowany. I to mimo tego, że to teoretycznie nie moje klimaty – doom z bluesowymi i retro-rockowymi elementami? Gdzie tam do dysonansowego death metalu! Ale wkurw, jakim to wszystko jest podszyte, to już zdecydowanie moja bajka. Zespół ma ograny niewielki set, ale kiedy publiczność stanowczo domagała się bisu, wyszli i zagrali ponownie kapitalny W tym domu wszystko było stare. Wiecie, dobry riff to każdy w sumie umie wymyślić. Ale jak ktoś kiedyś powiedział, kreatywność to 10% inspiracji i 90% perspiracji i taki riff trzeba jeszcze zagrać tak, żeby ciary przeszły, i oprawić go jak klejnot całą resztą utworu (dobrze też mieć, jak tu, dobrze napisane teksty). To tu tak naprawdę dzieje się magia. Dlatego gro współczesnej muzyki metalowej, która teoretycznie na papierze ma wszystko co potrzeba, nie wzbudza we mnie wiele więcej poza ziewnięciem. I dlatego wypatruję głównie nowych, młodych zespołów, które wnoszą jakąś iskrę, którą utraciło wiele zasłużonych grup.

Kilka spostrzeżeń muzycznych na progu lata a jednocześnie koszmar(noc)nie spóźnionych

Kilka spostrzeżeń muzycznych na progu lata a jednocześnie koszmar(noc)nie spóźnionych

Lubię Botch-ek: Zdecydowana inspiracja Botch. I muzycznie, i poczuciem humoru – bo jak nie porównywać takich tytułów jak What a Funny Girl You Used to Be z, na przykład, I Wanna Be A Sex Symbol On My Own Terms? Botch od 20 lat nie żyje, See You Next Tuesday nie żyli przez 15, ale fajnie, że wrócili zza grobu i podtrzymują tradycję.

Lubię oranżadowy hardkor: Znowu nie da się uniknąć porównania, tym razem Heriot z Code Orange. Nie pierwszy raz, zresztą. Ale to dobrze – bo czemu mieć jedno Code Orange jak można mieć dwa (lub trzy). Chociaż tym razem podobieństwo jest bardziej powierzchowne. Ale to też dobrze.

Koszmarnocnik: (Bo musiałem ten akapit tak zatytułować.) Czasem się spotykam z rodzinką i zazwyczaj po takim spotkaniu siadamy przy piwku i puszczamy sobie muzykę. Ja zazwyczaj spotykam się z rakcją typu „ok, ale więcej tego nie puszczaj”, ale twardo się upierają, żebym nic nie zmieniał – „bo inaczej to by nie było to samo”. Poza tym, że zazwyczaj prezentuję jakieś dysonanse i wrzaski, to też skaczę od kraju do kraju. Wiadomo, że zawsze będzie Finlandia, ale ostatnio nawet często Francja, i między innymi też Niemcy. Nightmarer jest faktycznie dość typowo niemiecki. Niezbyt wyszukany, ale trafia gdzie trzeba.

Ignomious Basterds z Kanady: Dłuższa przerwa w publikowaniu na tym blogasku, szczególnie tych moich pseudo-recenzji, wynikła głównie z tego, że ostatnio poznaję zdecydowanie za dużo muzyki. Piętrzą mi się rzeczy „do odsłuchu później”, przesłuchuję raz, zapominam, nowe rzeczy się piętrzą. I jakoś od dobrych kilku miesięcy nic szczególnie nie wpadło z impetem w ucho – aż do teraz. Tak jak powyżej napisałem „bo czemu mieć jedno Code Orange jak można mieć dwa?”, tak tutaj można napisać „bo czemu mieć jedno Ulcerate jak można mieć dwa?”. Ignominy co prawda nie urasta do tej samej wielkości co rzeczony Ulcerate, nie jest też tak samo ciężki i wyrafinowany formalnie, ani również z tak egzotycznego (dla metalu) kraju, ale… no właśnie, czemu mieć jedno jak można mieć dwa?

Uduchowione kilka spostrzeżeń muzycznych

Uduchowione kilka spostrzeżeń muzycznych

Duchowa pożywka na święta: W sumie to widząc nazwę „Spiritworld” i ich logo, nie domyśliłbym się, że grają thrash. Ale grają, a że klasycy thrashu nie mają mi ostatnio za wiele do zaoferowania, to chętnie posłucham. Na święta [było] w sam raz. Zwłaszcza z teledyskiem! (Gwoli ścisłości: najnowszy Megadeth jest na pewno najlepszą ich płytą od lat, ale i tak jakoś mnie nudzi… Metallica widzę też przymierza się do nowej płyty – może nawet posłucham ;) ale raczej z obowiązku niż dla przyjemności.)

Patetycznie i pathetycznie: Widzę tu pewne pokrewieństwo duchowe [sic!] z Esoctrilihum. Lykotonon? Wielce intrygujące! Będę się przyglądał.

Na co tak wściekli są ci Finowie? Redux: Wiem, że płyta mocno mi weszła, kiedy zaczynam rozkminiać poszczególne utwory, nawet jeśli i tak słucham jej jako całości. Na tej i tak kolejne numery płynnie w siebie przechodzą, więc tak to jest zamierzone, i tak ma być. Niemniej, o ile zapałałem miłością do wszystkich, w większości kawałków mogę się dopatrzyć mniejszych lub większych mankamentów. Pravum moim zdaniem obiecuje więcej niż dostarcza i brakuje mu jakiegoś czegoś co by na dłużej wpadało w ucho; tytułowy Ash Blind ma w dwóch trzecich nieco niezgrabne przejście do „trzeciego motywu” (chociaż później się z niego już bardziej zgrabnie wyplątują); Sun Hammer ma jak na mój gust trochę niepotrzebnych „ozdobników”, taka pętelka zawiązana na poza tym świetnym „walcowym” riffie; The Contemptor (mimo że ma mój ulubiony tytuł) jakoś się nie do końca klei; zaś World Breaker fantastycznie wchodzi na starcie, ale troszeńkę się rozłazi w końcówce (ale tylko troszeńkę). Pozostawia to jednak te kilka bezbłędnych strzałów: Hope jest niemal skoczny ze swoim szarpanym riffem i przepięknie wali z przyczajki na otwarcie; Mourning Star to klimatyczna miniaturka-przerywnik; a Inanition to taki skradacz jakby wykluty w Arkham. Mówiłem, że rozkminy.

Nadal nie mogę się zniewolić: Taka sytuacja: leci sobie radar premier i coś mi wpada w ucho. Zanotowuję sobie kawałek, żeby do niego wrócić później. Za jakiś czas wracam, słucham, i uszom nie wierzę. Nic nie wpada w ucho! A miało być tak fajnie! Oszustwo! I wnet, pięć i pół minuty od rozpoczęcia, nagle następuje przejście i wszystko się zmienia i jest fajnie. Nie mogliście tak, kurna, od samego początku?!?!? Widzę, że płyta jeszcze nie wyszła, ale na podstawie znanych mi singli mogę już w sumie wydać osąd: od czasu, kiedy ostatnio im się przyglądałem (co ciekawe, wówczas również przy okazji świąt), w sumie mam z Enslaved dokładnie ten sam problem co wtedy. Tylko jakby mi się odwróciło i teraz denerwują mnie te metalowe momenty?

Kilka spostrzeżeń muzycznych, zmieszanych, nie wstrząśniętych

Kilka spostrzeżeń muzycznych, zmieszanych, nie wstrząśniętych

Na co tak wściekli są ci Finowie?: Jak Finlandia to Oranssi Pazuzu, c’nie? policzyłem że nazwa ta pojawiła się na niniejszym blogasku jak dotąd dokładnie piętnaście razy. Ich ziomkowie z …And Oceans z kolei mieli mój osobisty #1 na Spotify dwa lata temu. Kolejny fiński cios, Devenial Verdict, to kolejny zespół, który wziął mnie trochę z zaskoczenia, chociaż nie bardzo wiem czym mnie tak ujął, bo w zasadzie wszystkie elementy to klasyka gatunku, może tylko trochę inaczej poukładane. Inna sprawa, że jako że są mało znani, poczuli się zobowiązani dokleić „(Dissonant​/​Atmospheric Death Metal)” do tytułu płyty na Bandcampie, i ja tak opisane coś kupuję niemal w ciemno. A poza tym aż mnie korci, żeby zmienić nazwę blogaska na wziętą od tytułu jednego z utworów: THE CONTEMPTOR.

Nieklawy takt: To jest coś dziwnego. Sześć utworów; puszczam od początku i strasznie mnie to nudzi. Leci tak pierwszy, drugi, trzeci kawałek i już myślę żeby wywalić to ze playlisty, kiedy zaczyna się druga połowa płyty, i przypominam sobie, czemu w ogóle na to zwróciłem uwagę. Niby od początku jest (wikiński) black czyli niby mroczno, ale paradoskalnie robi się mroczniej, i dużo, dużo ciekawiej, właśnie kiedy ten black (częściowo) porzucają. Nie wiem co z tym począć.

A jam (nie?) rozczarowany: Sorki, ale z taką nazwą zespołu to aż się proszą :) I faktycznie. Disillusion, który wbrew nazwie nie disuje naszego rodzimego Illusion, to kolejna rzecz, która mi wpadła w radar premier, i po tym, co mi tam wpadło, całkiem dużo się spodziewałem. I znowu mam mieszane uczucia. Mam wrażenie, że oni nie bardzo się mogą zdecydować, czy łoić, czy słodzić, czy lecieć w prog, a i łączenie tych trzech pierwiastków wychodzi im też jakoś średnio. A poza tym: ja i prog-metal?? A jednak mocno wpada w ucho, zaś Tormento aż chce się nucić.

Z Panzerfaustem na poziomki: I proszę, tegorocznym topowym zespołem w Spotify u mnie okazał się Panzerfaust. Ale stało się tak głównie dzięki oszustwu: ich najnowsza płyta jest trzecią częścią trylogii (a może serii?), więc lubię sobie posłuchać wszystkich trzech razem. I tak to zespołowi wpadło trzy razy więcej odsłuchań. Ale nie powiem, że nie zasłużyli, bo za każdym przesłuchaniem podoba mi się bardziej. Ulubiony utwór zaś, według Spotify, to Kenosis z płyty All That Was Promised zespołu Hath. Płyta jako całość jakoś wypadła mi drugim uchem, ale wspomniany kawałek całkiem fajnie, hm, buja, i lubiłem sobie go czasem puścić jak miałem chwilę czasu, żeby tą chwilę zapełnić czymś rajcownym. Ale nie zdawałem sobie sprawy, że robiłem to tak często :) A poza tym standard: post-doom metal, technical death metal, metal alternatywny, melodyjny metalcore, oraz… voidgaze. Bo, jak mawiał filozof, kiedy spoglądasz w otchłań, otchłań spogląda w ciebie…

P.S.: Ponoć przez rok udało mi się słuchać 887 wykonawców… A to pewnie dzięki radarowi premier, gdzie jednak wpadnie mi w ucho może parę procent z nich. Ale liczba robi wrażenie.

Bo życie (i umieranie) to sztuka wyborów

Każdy kiedyś umrze, to jest jasne. Nie zawsze natomiast jest jasne jak. I przeważnie nie mamy na to większego wpływu.

Ja mam.

Dojeżdżanie do pracy rowerem ma dwa przeciwstawne skutki dla mojego zdrowia:

  • Zmniejsza ryzyko, że nagle zejdę na zawał
  • Zwiększa ryzyko, że powoli i w męczarniach zejdę na raka płuc

Która z tych tendencji wygra?

Słuchajcie, nie jestem Greta Thunberg, nie nalegam by się oddać bez reszty sprawie zmian klimatu. Wystarczy mi że ktoś przestanie chować głowę w piasek i się rozejrzy; może dostrzeże, że to, co przywykliśmy uważać za coś normalnego, wcale normalne nie jest. Wystarczą względy zupełnie praktyczne: dobrostan nasz i naszych dzieci cierpi przez naszą krótkowzroczność i niechęć do zmian. Najlepiej to ilustruje komiks z 2009 roku (!), w którym uczestnik konferencji klimatycznej obrusza się i mówi: „A co jeśli to wszystko to jedna wielka ściema i zbudujemy lepszy świat zupełnie niepotrzebnie?”.

Don’t be that guy.

A ja póki co wybieram raka płuc.

Enola Holmes 2: wrażenia (czyli: dlaczego warto zobaczyć nawet jeśli się jest facetem po czterdziestce)

Właśnie skasowałem kilka akapitów, bo się zorientowałem, że w zasadzie to samo napisałem przy okazji „recenzji” pierwszego filmu z tej serii (a że będzie to seria, i to pewnie całkiem długa, raczej nie ma żadnych wątpliwości, jeśli się widziało końcówkę). Ogólnie rzecz ujmując, film kontynuuje dzieło demitologizacji i odczarowywania epoki wiktoriańskiej – chociaż tym razem główny akcent jest położony nieco gdzie indziej. Zamiast (czy raczej: oprócz) epatowania nędzą codziennej egzystencji typowego mieszkańca Londynu w tamtych czasach, mamy lekcję historii ruchów robotniczych. Z drugiej strony nadal jest to też wyrównywanie niesprawiedliwych proporcji płciowych i rasowych w popkulturze. Dziewczyny też potrzebują bohaterek, z którymi mogą się utożsamiać, i potrzebują ich więcej!

Co do tego ostatniego, to w tym filmie jest dużo więcej Sherlocka, i twórcy mocno ryzykowali, że będzie go za dużo względem, bądź co bądź, głównej bohaterki. W pierwszym filmie praktycznie sprowadzał się do uosobienia patriarchatu – na swoją siostrę patrzył raczej jak na kłopotliwy i niesforny balast, a poza tym był tak bezużyteczny, że można było odnieść wrażenie, że ten jego rzekomy geniusz to tylko dobry PR i umiejętne wykorzystywanie swojego męskiego przywileju. Tym razem jednak dostajemy solidną dawkę ciężkiego główkowania oraz spontanicznej dedukcji „na gorąco” – czyli, no, po prostu Sherlocka. (Swoją drogą, zostaje nam pokazane, że Sherlock faktycznie musi się srogo napracować – nie jest to wcale takie beztroskie, jak sugerują inne wersje tej postaci.) I muszę powiedzieć, że Henry Cavill jest wyjątkowo przekonujący w tej roli. Może bycie bucem dogłębnie przećwiczył na planie Wiedźmina?

A poza tym: Lestrade jest pochodzenia indyjskiego, podobnie zresztą jak Watson (tylko skąd oni mają te nazwiska?), czyli dekonstrukcja popkulturowych stereotypów pełną parą. Ten pierwszy, poza tym, że nie jest takim nieogarem, jak się go zazwyczaj przedstawia, pełni raczej funkcję świadka, który na to, co się przed nim wyprawia, spogląda ze stoickim spokojem i mieszanką niedowierzania i fascynacji. A Watsona widzimy przez jakieś dwie minuty. Tylko tyle i aż tyle, bo z jednej strony jest to jasny komunikat, że filmów będzie więcej, a z drugiej ewidentne wtykanie kija w mrowisko. Brązowy Watson! Czerwona płachta na internetowe trolle, jak nic.

No i, na końcu, Moriarty. Nie będę spojlować, powiem tylko, że nie jest to złol „bo tak”, tylko faktycznie ma racjonalną podbudowę motywacyjną. No, przynajmniej wpisującą się w dydaktyczny ton całego filmu. Ale poza tym relację z Sherlockiem ma zupełnie klasyczną, zobaczymy czy zostanie ona rozszerzona też na, bądź co bądź, główną bohaterkę. (Oby to „bądź co bądź” nie stało się refrenem…)

W ostatecznym rozrachunku odnoszę wrażenie, że to może być najciekawsza wersja „uniwersum” Sherlocka Holmesa z tych, które ostatnio się ukazały. Film obejrzałem sobie w sumie z ciekawości i dla rozrywki, a tymczasem dostałem pożywkę dla myśli… Nie powiem, żebym akurat tego się spodziewał. I chyba czekam na więcej?

Kilka spostrzeżeń muzycznych bo się pochorowałem i miałem dużo czasu na słuchanie, kontemplowanie i deliberowanie, z czego wyszło raczej bajanie

Kilka spostrzeżeń muzycznych bo się pochorowałem i miałem dużo czasu na słuchanie, kontemplowanie i deliberowanie, z czego wyszło raczej bajanie

Dobitnie i na temat: Niedawno w pracy mieliśmy zlot pracowników z całego świata w naszym polskim biurze (nota bene, był to istotny przyczynek do tego, że się pochorowałem). Pierwszego dnia odbyła się sesja „meet and greet”, głównie z członkami oddziału, który do niedawna był osobną firmą, którą nasza firma kupiła (swoją drogą mam wrażenie, że nie powinienem był na niej być – kiedy zapytałem kierownika, co to za zgromadzenie, powiedział „wchodź, wchodź!”, po czym sam się gdzieś ulotnił). Ktoś rzucił pomysł, by każdy po kolei się przedstawił i powiedział coś osobistego, na przykład „jaka jest twoja ulubiona piosenka”. Oho! To niebezpieczne pytać mnie o takie rzeczy, bo wiadomo, że ja to mógłbym godzinami perorować na temat setek swoich ulubionych piosenek. Bo ja nie mam jednej, tylko mniej więcej co tydzień nową. Więc kiedy przyszła moja kolej, przedstawiłem utwór, który akurat tego dnia (tygodnia?) uporczywie mi chodził po głowie, czyli Our Failing Species z albumu Dystopia holenderskiego zespołu Teethgrinder. Muzycznie to bardzo „przyjemny” deathcore, tematycznie zaś wpisuje się w nurt ekometalu, czy jak to nazwać. Czy to nie o tym powinni śpiewać doommetalowcy, że jesteśmy doomed? Ale oni to chyba coś innego akurat mają na myśli, więc odpowiedzialność za nadchodzącą katastrofę klimatyczną spada na śmierćmetalowców. To chyba bardziej w obrębie ich prerogatyw. (BTW: Jeden z obecnych „przyznał się” do black metalu – „nie znacie tego zespołu”, powiedział, i faktycznie nie znałem – inny zaś zachwycał się The Hu. Poza tym same nudy, typu Sting czy U2.)

Hatenought: Uwielbiam metal między innymi za jego wszechstronność i różnorodność. To niezwykle pojemny gatunek, a do tego pokusiłbym się o stwierdzenie, że obecnie najbardziej innowacyjny w muzyce. Jest w nim miejsce dla wszystkich tych ryków, warków, rzygów, skrzeczenia i wrzasków, którymi zazwyczaj tutaj się podniecam; ale jest też miejsce dla Nightwishów i Linkin Parków tego świata, jest miejsce dla Sleep Token i Vola, zdecydowanie jest miejsce dla Frayle i Oceans of Slumber, jest nawet miejsce dla Electric Callboy (oni to popularnością pewnie przebijają wszystkie pozostałe razem wzięte), oraz innych przedstawicieli tzw. „debilcore’u”. No i jest też miejsce dla Dreadnought. Może nie wszystko tam trybi idealnie, ale tak wysokiego i tak „koronkowego” kobiecego śpiewu pewnie nigdzie indziej nie usłyszycie.

Imperial Triumphant i ja: Na tegorocznym Mystic Festival ktoś przyuważył moją koszulkę Oranssi Pazuzu. Pogadaliśmy trochę, i na końcu on stwierdził, że skoro lubię takie rzeczy, to powinienem się zainteresować Imperial Triumphant, którzy mieli wystąpić ostatniego dnia festiwalu. Wówczas nazwę kojarzyłem tylko bardzo ze słyszenia; ale rekomendację zapamiętałem. Niestety, ich występ przypadł wciśnięty, na jednej z mniejszych scen, pomiędzy bodajże Sólstafir i główną gwiazdą. I to nie to, że się śpieszyłem pod główną scenę – wręcz przeciwnie, bardzo się raczej śpieszyłem, żeby właśnie nie usłyszeć Mercyful Fate nawet z daleka ;) Więc wpadłem dosłownie na pięć minut zobaczyć kto zacz na tej mniejszej scenie, a nuż będzie warto zostać na dłużej (to jest właśnie fajne w festiwalach – czasem wparujesz gdzieś w ciemno i doznajesz bardzo pozytywnego zaskoczenia). Posłuchałem trochę i stwierdziłem: „nie dzisiaj”. W sensie, że jestem zbyt zmęczony, żeby próbować to ogarnąć. Ostatni dzień, około północy, pociągi powrotne jeżdżą co godzinę, i w ogóle. I na tym pewnie by się skończyło. Ale minęło trochę czasu. Podekscytowany znajomy podsyła mi teledysk, nie mówiąc czyj – ale mówiąc, że gościnnie występuje Kenny G. („Tak, ten Kenny G.!”). Otwieram, a to oni! Tym razem oczywiście wsłuchałem się dokładniej, no i coś w tym jest. Jeszcze dokładnie nie wiem co, ale – jak to się mówi – badania trwają ;)