Epokowe wynalazki: Wyszalnia

Nie pamiętam kto to wymyślił, skąd się wzięło i w ogóle, ale swego czasu pojawiło się u nas w domu pojęcie „wyszalni”, czyli pomieszczenia, w którm ludzie o nadmiarze energii (w oryginalnym pomyśle raczej nadpobudliwe dzieci) mogłyby się wyszaleć.

Ale bardziej istotne było to, że wszelkie urządzenia, na którym użytkownik się wyładowywał, miały być podłączone do prądnic i generować elektryczność. Ot, łączenie przyjemnego z pożytecznym [khe khe]…

Przypomniało mi się to, kiedy zobaczyłem tego niusa: „Green Gym Debuts, Powered by Exercisers”. Najpierw uderzyła mnie myśl „dlaczego nikt wcześniej na to nie wpadł??” i dopiero po chwili sobie uświadomiłem, że jednak wpadł. Tylko nikt nie wpadł na to, żeby jednak to zastosować w praktyce…

Dlaczego jeszcze się ze mnie śmiali

Wspomniałem wczoraj, że miałem w pracy coś nieco innego do roboty niż zwykle i że miałem okazję wykorzystać kopie zapasowe, robione własnoręcznie z braku odpowiedniej polityki na poziomie Firmy. Tylko że z kopiami zapasowymi też był problem.

Były zabezpieczone hasłem.

Skrypt je robiący oczywiście je zna, ale ja zapomniałem jakie ono jest mniej więcej dzień po jego wymyśleniu. Oczywiście mogłem wydobyć skrypt, a konkretnie plik konfiguracyjny, i je podejrzeć.

Niestety znajdował się on w kopii zapasowej.

Przyznaję, że to było bardzo dowcipne i nie czepiam się, że współpracownicy się nieźle z tego uśmiali. Sam się śmiałem.

Może mniej by mi było do śmiechu, gdyby nie to, że jednak po paru godzinach od wykrycia problemu sobie to hasło przypomniałem. To było uczucie w rodzaju: „To? Nie… Ale… Niemożliwe… Może jednak? Dlaczego miałbym pomyśleć akurat o tym? A dlaczego nie? Przecież to głupie… Ale o to przecież chodzi” skompresowane do kilkunastu milisekund. W sensie: intuicja mi mówi, że dzwoni we wszystkich okolicznych kościałach, a intelekt odpowiada, że przecież musiało to być w innym mieście.

Obserwacje i wnioski: należy słuchać intuicji.

Ale rzeczywiście, trochę to jednak nie pasowało do metodologii dobierania haseł, jaką stosuję w pracy. I tym razem je sobie zapisałem ;)

Owocny dzień w pracy bez pracy

Piątek to taki dzień, że jak mi w drodze powrotnej autobus ucieknie, nawet nie tak bardzo sprzed nosa, to mogę go jeszcze złapać na następnym przystanku, nie wysilając się szczególnie i jeszcze robiąc sobie spacerek niezbyt szybkim krokiem i jeszcze odczekawszy dobre kilka minut. Może czasem mógłbym nawet złapać poprzedni

Ale to na marginesie. Ponieważ dzisiejszy piątek okazał się również dniem, w którym dysk twardy roboczego laptopa postanowił się na mnie wypiąć. A śmiali się ze mnie, że robię kopie zapasowe!! Gorzej, że poszedł na to cały dzień (nawet jeśli sam dysk został wymieniony w rekordowym czasie przez naczelnego serwisanta w firmie, pana Rysia). Ale przynajmniej miałem pretekst żeby poczytać sobie pismo muzyczne i nie zrobić poza tym nic konkretnego ;) [Poza przywróceniem systemu do stanu prawie-idealnie-poprzeniego, ma się rozumieć]