Kilka spostrzeżeń muzycznych z prowokacją wyborczą

Głosuję na Dudę. Mariusza Dudę.: Właściwie nie mam za dużo do powiedzenia poza tym co jest w miejscu kalambura w tym akapicie ;) Duda się o nas troszczy! Spontanicznie nagrał i wydał płytkę na osłodę pandemicznej izolacji (dzisiaj już trochę po ptokach, ale cóż). Kojarzy mi się nieco z eksperymentami Nine Inch Nails sprzed 10 lat. Ogólnie wrażenie pozytywne, ale nie wiem czy to jakoś przejdzie do historii. Ujmy artyście nie przynosi, w każdym razie.

Shaog. I wszystko jasne: (Powinienem wymyślić jakiś skomplikowany nagłówek parodiujący tytuły z tej płyty, ale nie mam weny.) Choć raz jakiś „best of” mi się do czegoś przydał. Tym razem Bandcamp mi przysłał listę „najlepszych płyt wiosny 2020 roku” opublikowanych na ich portalu, ale też tylko dlatego, że najnowsze dzieło Oranssi Pazuzu się tam znalazło. Przeglądam więc, ale ponieważ nie jest to lista ograniczona gatunkowo, to raczej się prześlizguję po płytach może i rewelacyjnych, ale takich, które raczej mnie znudzą albo w ogóle ich nie zrozumiem. Po drodze jednak trafiam na intrygujacą okładkę i dziwaczną nazwę, która może tylko dobrze rokować: Esoctrilihum. Przesłuchałem, powiedziałem „WTF”, i postanowiłem posłuchać ponownie. Okazuje się, że to projekt pewnego Francuza (Francja rośnie w siłę!), który wydaje często i gęsto, co jednak (chyba?) nie odbija się negatywnie na jakości. Projekt jest ewidentnie eksperymentalny (co, jak wiadomo, lubię), więc mamy tutaj… klawesyn? Brzmienie przypomina mi nieco wczesne eksperymenty niejakiego Tamasa Katai. Ale z większym udziałem porządnej blacko-kształtnej młócki, bo bez tego to oczywiście ani rusz.

A teraz coś z zupełnie innej beczki: Trafiłem dzisiaj do laryngologa. Z czymś zupełnie innym, ale i tak mi zafundował(a) płukanie uszu, bo nagromadziło się w nich wosku. Pierwsza różnica w słyszeniu, jaką zauważyłem, to że klawiatura skrzypi i zgrzyta jakoś bardziej. Pod koniec dnia już się do tego przyzwyczajam, ale wychodzi mi na to, że odkorkowało mi się całe pasmo. Odpaliłem więc jakąś muzykę, podekscytowany, że zaraz przeżyję jakieś katharsis, że otworzy się przede mną nowy wymiar słyszenia, albo coś. A tu… nic specjalnego. Po raz kolejny okazuje się, że metal to łubu dubu dla przygłuchych? A może po prostu tylko tyle, że słucham muzyki, a nie dźwięków? (Co zawsze powtarzam wszystkim audofilom. W wyobraźni. Bo z żadnym nie toczyłem tego rodzaju dysputy.)